KSIĄŻKI | - Wiesz, chodzi o to, że nie ma tu żadnej zabawy w pozory, role i zasady. To nie istnieje. Byłam tutaj sobą, miałam prawo do szaleństwa, pod warunkiem, że w pracy dam z siebie wszystko, a kiedy kończyłam dniówkę miałam czas na przesiadywanie w barze. Nie było tam wiele kobiet. - mówi Catherine Poulain, autorka bestsellerowej powieści Wielki marynarz. Inspirowana osobistymi doświadczeniami debiutancka powieść była rewelacją we Francji. Zdobyła 8 nagród literackich, otarła się o Goncourtów, przegrywając tylko jednym głosem i sprzedała w nakładzie 300 000 egzemplarzy. Krytyków i recenzentów zaskoczył dojrzały i męski styl kobiety, która przez całe życie utrzymywała się z pracy fizycznej i nigdy wcześniej nie publikowała. Polski przekład autorstwa Agaty Kozak ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego.
W Wielkim marynarzu opisałaś doświadczenia z nielegalnego pobytu i pracy na Alasce. Spędziłaś tam 10 lat i nie byłaś jedyną, którą przyciągnęła tam jakaś nieznana siła.
Alaska to taki „Ostatni Przystanek”. To jest przyczyna, dla której ten olbrzymi stan nabiera znamion mitycznych. Dzikość i oddalenie od „cywilizowanego” świata sprawiają, że masz wrażenie, że możesz tu zacząć wszystko od nowa. Jest to miejsce ekstremalne i trzeba być przygotowanym na ekstremalne doświadczenia. Ściąga tu wielu dziwaków, nastolatków, którzy marzą o znalezieniu własnej drogi, także popaprańców, którzy dopiero co wyszli z jakiegoś życiowego zakrętu i chcą walczyć z widmami przeszłości, konfrontując się z siłami przyrody. Przejeżdżają też zwykli awanturnicy szukający przygody i wyzwań. I, najczęściej, po prostu ludzie, którzy chcą żyć z rybołówstwa i „pracować na krawędzi”.
Tak jak ty. Ciężko jest kobiecie żyć na takim „końcu świata”?
Czy ciężko? Nie wiem. Dla mnie życie na Alasce było łatwiejsze niż w Europie. Wiesz, chodzi o to, że nie ma tu żadnej zabawy w pozory, role i zasady. To nie istnieje. Byłam tutaj sobą, miałam prawo do szaleństwa, pod warunkiem, że w pracy dam z siebie wszystko, a kiedy kończyłam dniówkę miałam czas na przesiadywanie w barze. Nie było tam wiele kobiet.
Kiedyś powiedziałaś, że tą powieścią dotrzymałaś słowa danego szyprowi. Obiecałaś mu, że opiszesz ich życie. Dlaczego „ich”? Przecież to było też twoje życie…
To prawda, ale moim stało się jednak znacznie później. Najpierw byłam żółtodziobem, musiałam się wiele nauczyć od marynarzy, a to wymagało czasu. Zresztą kogo by mogło interesować moje życie? Chciałam przede wszystkim osiągnąć wprawę w tym, co robiłam, być dobrym rybakiem i stać się częścią tej społeczności. Moje życie wtedy nie było ciekawe, na niczym się nie znałam. To „ich” życie było interesujące, dlatego o nim chciałam kiedyś opowiedzieć.
Pewnie dlatego, gdy Jude mówi do Lili: Tell me a story, opowiedz mi jakąś historię, Lili czuje, że nie ma nic do opowiedzenia…
Gdybyż on wiedział, ile kobiet teraz o nim marzy i myśli (śmiech). To takie dziwne. Mam tylko nadzieję, że nie będzie zły kiedy książka ukaże się po angielsku. W końcu czy ja miałam prawo opowiedzieć jego historię?
Teraz już chyba za późno na takie pytania (śmiech). Ta historia jest jednak także opowieścią o Lili, twoim porte-parole. Opowieścią o kobiecie, która chciała zostać rybakiem na Alasce. Takie kobiety to chyba rzadkość?
Wbrew pozorom całkiem sporo kobiet trudni się tym zawodem. Niektóre urodziły się tutaj i od dziecka chciały w ten sposób pracować, inne przyjechały z innych stanów i zapaliły się do tej roboty. Zdarzają się też cudzoziemki jak ja. Wszystkie łączy jedna cecha: pasja, z jaką podchodzą do życia.
„Pasja to piękna rzecz”, jak mówi jedna z postaci opisanych w twojej książce.
Tak, dla mnie pasja jest wszystkim. Przecież każdy dzień może być naszym ostatnim. Warto się spalać dla niego. Te harde, uparte baby kochały ocean, nie bały się wysiłku i cały czas przesuwały do przodu granicę swoich możliwości. Były tak samo dobrymi rybakami jak mężczyźni.
Jak to się właściwie stało, że pewnego dnia znalazłaś się na wyspie Kodiak?
Kilka lat wcześniej pracowałam na północno-zachodnim wybrzeżu, w Seattle. Słyszałam wtedy sporo o rybołówstwie. To dało mi do myślenia i tak z wolna zaczął kiełkować we mnie pomysł, by pewnego dnia spróbować też i tego. Kiedyś to znaczy kiedy moje życie stanie się trudne, niebezpieczne albo coś innego skłoni mnie do zmiany. No więc w końcu pojechałam tam.
Powiedziałaś: „kiedy moje życie stanie się trudne albo niebezpieczne”. To znaczy, że wyjazd na Kodiak był ucieczką?
Nie. To, co było przed Alaską, to znaczy przyczyny, dla których opuściłam swój kraj, naprawdę nie miało znaczenia. Ważne jest dokąd się zmierza. Pasja, która jest twoim napędem. Odczucie nieodwołalnego wyjazdu.
Twoje rodzinne Manosque, niewielkie miasteczko w Prowansji, to dla wielu osób idylliczny świat Jeana Giono. Dla ciebie to Manosque-jak-Nóż. Manosque, które należy czym prędzej opuścić. Dlaczego?
To zupełnie inna historia. Na osobną książkę. Może kiedyś ją napiszę, ale na razie niech to pozostanie tajemnicą. Są ludzie, dla których Manosque nie ma nic wspólnego z wizją tego pisarza. Powiedzmy, że pozwoliłam sobie na pewną grę językową. Lubię, gdy nie wszystko jest jasne. Zostawmy czytelnikom wolną wyobraźnię, niech snują domysły, może sami wymyślą tę opowieść. W każdym razie historia Lili nie jest ważniejsza od historii innych ludzi, którzy opuścili rodzinne strony, by gdzieś w świecie odnaleźć swój własny Ostatni Przystanek.
Ty szukałaś go najpierw na Islandii, w Hongkongu, Kanadzie, w końcu na krańcu Stanów Zjednoczonych. Dlaczego tak daleko? Nie dało się znaleźć tej granicy bliżej? Mogło to być łatwiejsze i mniej kosztowne.
Miejsca, do których dostęp był łatwiejszy, nie były tym, czego szukałam. Nie były też tańsze. Ciężko pracowałam, żeby zarobić na bilet, ale potem byłam już wolna i zależna tylko od siebie. Jechałam w nieznane, zostawiając za sobą wszystkie hamulce bezpieczeństwa, które tak naprawdę były jak klatki. Oddzielały mnie od rzeczywistego fizycznego świata. A ja tylko takiego świata chciałam. Nie, to nie była ucieczka. Trzeba znaleźć w sobie wiele odwagi, żeby wyjechać. Gdy się wyrusza samotnie w nieznane, zagadką staje się to, co spotka nas za pierwszym zakrętem. Kto wie, może nawet śmierć. Musiałam pogodzić się ze świadomością, że mogę umrzeć samotnie, gdzieś w drodze. Ale czy to w ogóle kogoś będzie obchodzić? Ja po prostu byłam spragniona świata, chciałam sama pisać sobie rolę w życiu, wyjść poza siebie, przekroczyć własne granice. To nie była ucieczka. To było wyjście w świat.
Był to za każdym razem świat ciężkiej pracy fizycznej.
Ja ją uwielbiam. Daje mi wspaniałe odczucie, że moje ciało żyje, że jest zdrowe. W dzieciństwie lubimy bawić się w chowanego, wspinać na drzewa, a jeśli spadamy z nich, nie przejmujemy się upadkiem. Jesteśmy częścią żywego, namacalnie doświadczalnego świata. Moje dorosłe życie jest przedłużeniem tych doświadczeń. Uwielbiam czuć, jak moje ciało walczy, jak zmusza mnie do jeszcze jednego kroku, jeszcze jednego wysiłku. Mogłabym spędzić życie leżąc na kanapie i gapiąc się w telewizor, ale wtedy umarłabym szybko z nudów. Aktywność i ruch są dla mnie bardzo ważne. Ten fizyczny świat daje też niesamowity spokój. Doświadczam go, gdy moje ciało jest wyczerpane wysiłkiem. To najlepszy zabójca dla chorób duszy.
To znaczy, że nigdy nie byłaś nieszczęśliwa?
Ależ skąd. Bardzo często nachodziły mnie wątpliwości. Czy miałam rację, podejmując taki a nie inny wybór? Może powinnam zostać, a może wybrać inny kierunek? Chyba to właśnie nazywamy wolnością. Wolność nie jest łatwa. To codzienne zmaganie, walka z własnymi lękami i zwątpieniem. Ze słabością, czyli tą częścią ciebie, która po prostu chce spokoju i bezpieczeństwa. Wiele płakałam, bo przecież za to, co się dostaje od życia, trzeba zapłacić, a płaci się zawsze osobiście, czyli samym sobą. Jeśli więc szukasz krańcowych przeżyć, przygotuj się na to, że będziesz też bardzo nieszczęśliwa.
W 2003 roku amerykański urząd imigracyjny odesłał cię do Francji. Co wtedy czułaś?
To był koniec wszystkiego. Totalna katastrofa. Szarpałam się z ludźmi, którzy po mnie przyszli. Próbowałam wskoczyć do morza. To straszne, gdy chcesz rozbić głowę o ścianę, a musisz iść dalej, bo twoje osobiste małe dramaty nie znaczą nic.
Pracujesz teraz na południu Francji. Strzeżesz stada baranów, a od czasu do czasu zatrudniasz się dorywczo do pracy przy winorośli. Ostatni Przystanek to coś jeszcze przed tobą?
Ostatnia granica jest zawsze przed nami. Mam nadzieję, że pewnego ranka, wyruszę stąd razem z moim psem, by dotrzeć do mojego wymarzonego Point Barrow.
Catherine Poulain – urodzona w 1960 roku w prowansalskim Manosque, w wieku 20 lat opuściła dom, by odtąd zarabiać na życie pracą fizyczną. Zatrudniła się w wytwórni konserw rybnych na Islandii, w barze w Hongkongu, przy zbiorze jabłek i produkcji syropu klonowego w Kanadzie i 10 lat spędziła na kutrach rybackich na Alasce, nim w 2003 roku urząd imigracyjny odesłał ją do Francji. Dziś pracuje dorywczo przy winobraniach w Médoc i na alpejskich łąkach wypasa stado 700 owiec. Pierwszą wersję książki napisała 30 lat temu, żaden z wydawców francuskich nie był jednak zainteresowany publikacją. Po latach, pod wpływem spotkania z pisarką Anne Vallaeys, napisała drugą wersję. Ta okazała się wielkim sukcesem.
Wzięła małą wojskową torbę i przyjechała na Alaskę. Na wyspie Kodiak jako jedyna kobieta zaokrętowała się na statek rybacki Rebel i wyruszyła w morze. Lili uciekła z rodzinnego Manosque w Prowansji, bo nie chciała umrzeć z nudów, chciała żyć „na zewnątrz”, samotnie, na dalekiej północy, za „ostatnią granicą”. Chciała prawdziwego życia, zarezerwowanego dla mężczyzn, takiego, na które zarabia się siłą własnych mięśni. Pracowała więc za pół stawki, nie dosypiała, znosiła docinki, zimno i ból zranionej ręki oraz połamanego żebra. A potem włóczyła się z kumplami rybakami po knajpach i zaprzyjaźniła z portowymi bumami. Każdy dzień był dla niej nowym wyzwaniem. W tym męskim świecie, nieprzepuszczalnym dla kobiet, Lili spotkała przygodę i kogoś, kogo wcale nie szukała. Kogoś, kto stanął jej na drodze do wymarzonego Point Barrow.
Wielki marynarz to debiut literacki Catherine Poulain. Urodzona w 1960 roku w prowansalskim Manosque, w wieku 20 lat opuściła dom, by odtąd zarabiać na życie pracą fizyczną. Zatrudniła się w wytwórni konserw rybnych na Islandii, w barze w Hongkongu, przy zbiorze jabłek i produkcji syropu klonowego w Kanadzie i 10 lat spędziła na kutrach rybackich na Alasce, nim w 2003 roku urząd imigracyjny odesłał ją do Francji. Dziś pracuje dorywczo przy winobraniach w Médoc i na alpejskich łąkach wypasa stado 700 owiec. Pierwszą wersję książki napisała 30 lat temu, żaden z wydawców francuskich nie był jednak zainteresowany publikacją. Po latach, pod wpływem spotkania z pisarką Anne Vallaeys, napisała drugą wersję. Ta okazała się wielkim sukcesem.
Ta spadkobierczyni Conrada i Melville’a, która napisała: „Chciałam być statkiem spuszczanym na morze”, w swoim prowansalskim namiocie stworzyła powieść, która ogłusza i oszałamia, przywołując niepokojący huk nautofonu. „Le Nouvel Observateur”
Zadziwiająca opowieść, która budzi w nas marzenie o wypłynięciu na szerokie morze. „Lire”
Osobliwa i pasjonująca opowieść o kondycji ludzkiej. „Le Figaro”
To powieść przygodowa i podróżnicza. Jej lektura ma ożywczość tlenu i daje wiele radości. „Le Monde des Livres”
Jej ręce opowiadają wszystko. Catherine Poulain zawdzięcza im wszystko. To, co najlepsze i najgorsze, środki do życia, szacunek mężczyzn i ich drwiny, literaturę i cierpienie. Wpatrującsię w nie, odkrywamy, że ta drobna kobieta, której pierwsza powieść odniosła tak wielki sukces, kryje w sobie wiele marzeń i determinacji. „Libération”