W „Dziewczynie z Kamienia” Izabella Cywińska snuje gawędę, która mogłaby nie mieć końca, swoisty portret człowieka myślącego
„Dziewczyna z Kamienia”, autobiografia Izabelli Cywińskiej, ukazała się nakładem wydawnictwa Agora. Książka otrzymała kilka dni temu nagrodę Warszawskiej Premiery Literackiej / Dziennik Gazeta Prawna
Pochmurno, dżdżysto, szaro – wcale nie tak, jak potrzeba – ale to był szczęśliwy dzień. Jechałem na plan filmowy „Kochanków z Marony” w reżyserii Izabelli Cywińskiej do Guzowa. Od tamtego poranka datuje się moja, chwilami bardzo intensywna, głównie epistolarna znajomość z Izabellą Cywińską. Piszemy odtąd do siebie często, o wielu sprawach, nie tylko zawodowych. To dla mnie zaszczyt. Bardzo cenię tę korespondencję, w dawnym, nieobowiązującym już stylu, bo komu by się chciało pisać takie epistoły? Wydawało mi się, że o autorce wiem naprawdę sporo. Z naszych listów, spotkań. Po przeczytaniu autobiograficznej „Dziewczyny z Kamienia” uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem prawie niczego.
„Dziewczyna z Kamienia” Izabelli Cywińskiej jest jednym z najcenniejszych artystycznych świadectw epoki spisanych z pozycji świadka, który prawie wszystko pamięta i rozumie, ale nie jest przy tym – co wydaje się zmorą tego typu publikacji – autoportretem wygładzonym, wypolerowanym, bez skazy. Cywińska snuje gawędę, która mogłaby nie mieć końca, swoisty portret dwudziestowiecznego (i dalej) człowieka myślącego, czy raczej ludzi myślących, ale także zabobonnych, obrzydliwych czy zwyczajnie głupich, których reżyserka spotykała na swojej drodze.
Jak w „Kronikach tygodniowych” Prusa małe zdarzenia ewokują wielkie, a wobec codzienności, detalu tworzy się historia pisana raz małą, raz wielką literą. Literacki „wiśniowy sad” Cywińskiej przypomina dokumenty, na wpół zniszczone, zamazane, które jej ojczym przechowywał w słoiku. Są „drzewa” oczywiste, do których zawsze wracamy pamięcią, ale i krzaczki niepamięci z trudem odtwarzalne albo cierniste, raniące palce. I podobnie jak u Czechowa, jednego z ulubionych autorów reżyserki, codzienność miesza się ze sprawami wielkiej wagi, wyborami moralnymi i ich oceną, historycznymi burzami, oraz od pewnego momentu tej narracji, z funeralną buchalterią, kto odszedł, kogo zabrakło, a kto sam zrezygnował z gry w życie.
Cywińska nie jest w tej podróży narratorem wszystkowiedzącym. Zadaje pytania, szuka odpowiedzi, zastanawia się, niekiedy także się myli i przyznaje do błędu. Opisuje zdarzenia z własnego burzliwego życia, z egzystencji rozpiętej pomiędzy sztuką a obowiązkami obywatelskimi, politycznymi. Pisze o tym wszystkim szczerze i z dezynwolturą (domyślam się, że parę osób zdecydowanie obrazi się po lekturze), często również z poczuciem humoru.
W autobiografii Izabella Cywińska trzyma się własnej chronologii, ale zarazem co jakiś czas skręca w bok, brnie w dygresje. Pierwsza część jej książki przypomina – również swoją klasą – ostatnią wydaną już pośmiertnie książkę Oriany Fallaci „Kapelusz cały w czereśniach”. Ciężko chora wybitna włoska dziennikarka i reportażystka szukała tajemnicy własnej rodziny, odkrywała ją z rozproszonych wspomnień, z cudem odnalezionych dokumentów. Cywińska czyni podobnie. Rysuje portret trudnej, ale pięknej rodziny zamieszkującej tytułowy Kamień Puławski. Zastanawia się nad statusem zmarłego w abstrakcyjnie tragicznych okolicznościach ojca – zasnął z papierosem w hotelu po sowicie zakrapianym dansingu, pisze o skomplikowanej relacji z mamą czy z przez wiele lat nierozłączną, piękną siostrą Renią, której poświęciła osobny wstrząsający rozdział.
Dzieciństwo z guwernantkami, nieudanymi nauczycielkami języka francuskiego, z mądrze, po męsku opiekującym się całą dworkową rodziną stryjem, drugim mężem mamy. Niemal czuje się w tym zapisie zapach lipcowego poranka w Kamieniu, pachnie żywicą i poziomkami przynoszonymi w wyściełanym haftowaną serwetą koszyczku. Niepokój to inni, zbliżająca się wojna nas nie dotyczy. Ale dosięgnie również Cywińskich, i to szybciej, niż mogliby się spodziewać. Powrotu do Kamienia już nie będzie, a każda kolejna próba odwiedzin tego miejsca okaże się bolesna i dotkliwa. Mimo to nie byłoby Cywińskiej bez Kamienia, bez tamtego radosnego, poetyckiego wyposażenia. Nie byłoby artystki i pewnego swoich racji, odważnego polityka, dyrektora teatrów. Kamień nie pojawił się w tytule przez przypadek albo jedynie w związku ze słowotwórczą urodą skojarzenia z filmem Wajdy. Cywińska naprawdę jest dziewczyną z Kamienia i mogłaby powtórzyć za narratorem „Widnokręgu” Myśliwskiego: „Być może poszukiwałem nawet tego miejsca i zarazem broniłem się przed jego odkryciem, przeczuwając, że nie da się nigdy z niego uciec ani zastąpić żadnym innym, bo gdziekolwiek jesteśmy, to miejsce jest w nas”.
Przechodząc z Cywińską przez kolejne strony autobiografii, rozmawiałem z żyjącymi i cieniami. Robiłem prywatny ranking, o których sprawach wiedziałem od autorki wcześniej, a które stały się odkryciem. Większość była jednak odkryciem. Wiedziałem o tym, że internowana czytała Prousta w więzieniu, znałem wszystkie jej nadzieje i porażki w Ateneum, ale już przyjaźń reżyserki ze Zbyszkiem Cybulskim czy z Adamem Hanuszkiewiczem (co za wspaniały portret!) była dla mnie zaskoczeniem.
Ma się zresztą wrażenie, że autorka była wszędzie tam, gdzie działy się rzeczy ważne, istotne dla Polski i dla teatru, chyba jednak w tej właśnie kolejności. Znała wszystkich, ale nie wszystkich lubiła i nie każdy ją cenił. Autobiografia „Dziewczyny z Kamienia” nie wpada w fałszywy ton kokieteryjny. Cywińska jest na to zbyt doświadczona i mądra. Złe wybory, mniej udane spektakle i nietrafione decyzje to także część jej losu, nie ma sensu fałszywie go upiększać.
Lata szczenięce, dorastanie w cieniu wojny, potem stalinizm, dziewczęce romanse, studia na etnografii, bezskuteczne próby dostania się na reżyserię w warszawskiej Szkole Teatralnej, ohydny mobbing na studiach, klepanie biedy, walka o przetrwanie. Lekcje pokory po czytankach triumfów, zdrady przyjacielskie i małżeńskie, tysiące spotkanych ludzi, przewodników, przyjaciół. Niezwykłe małżeństwo z Januszem Michałowskim, podporą i kompanem na dobre i na złe. Euforyczne prowadzenie teatrów w Kaliszu i Poznaniu, kariera polityczna uwieńczona objęciem teki ministra kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, genialny serial „Boża podszewka”, dziesiątki spektakli, widowisk, występów, aż po nieudaną i jadowicie podsumowaną przez Cywińską dyrekcję w Ateneum. Wreszcie poznański „Wiśniowy sad”: powrót do siebie i do Kamienia.
„(Raniewska) wie, że to ostatni już raz, kiedy będzie mogła wrócić do dzieciństwa. Spotkać tam swoją zmarłą matkę i synka topielca, przechadzających się po wiśniowym sadzie całym w kwiatach. Jest jesień, ale ona widzi kwiaty. Właśnie teraz musi tam wrócić, bo przecież wie, że dom będzie już za chwilę sprzedany” – pisze Cywińska. Nie ma dworku w Kamieniu, ale jest – ocalał w lekturze.
„Życiem rządzi rytm” – pisał Wiesław Myśliwski w „Traktacie o łuskaniu fasoli”. Rytm „Dziewczyny z Kamienia” to przede wszystkim klasyczny jazz, czasami muzyka poważna, ale raczej współczesna, niekiedy rock’n’roll, chwilami nawet hip-hop. Zmienne rytmy życia.