Technologiczne przemiany sprawiły, że kino dokumentalne w klasycznym rozumieniu zupełnie się zdewaluowało. Należało zatem wymyślić je na nowo albo powtórnie ożywić wymarłe tradycje – mówi Łukasz Ronduda, kurator sztuki i współreżyser filmu „Performer”
„Performera” odbieram przede wszystkim jako opowieść o poszukiwaniu prawdy na temat tytułowego bohatera. Czy tego rodzaju misja ma w ogóle szansę powodzenia?
Już od jakiegoś czasu coraz więcej artystów przenosi naszą uwagę z gotowego komunikatu na sam proces jego formułowania. Na tej zasadzie działa sztuka konceptualna. Nigdy nie uda się odnaleźć jej istoty, choć z każdym krokiem można się do tego coraz bardziej przybliżać. Podobna myśl przewija się choćby w twórczości Zbigniewa Warpechowskiego, czyli jednego z najważniejszych bohaterów „Performera”. Przyjrzenie się na ekranie jemu bądź Oskarowi Dawickiemu stanowiło wyzwanie, bo do tej pory kino portretowano głównie malarzy i rzeźbiarzy.
Czym film o performerze różni się jednak właściwie od kinowej biografii malarza?
Performance jest sztuką bardziej efemeryczną, a więc jej fenomen, siłą rzeczy, staje się trudniejszy do uchwycenia na kinowym ekranie. Nie ma tu miejsca na kliszę, zgodnie z którą Picasso doznaje iluminacji, podbiega do sztalug i – przy akompaniamencie podniosłej muzyki – tworzy arcydzieło. Od takich schematów uciec się po prostu nie da i nie dokonał tego nawet mistrz pokroju Mike’a Leigh. W jego „Panu Turnerze” również mamy przecież scenę, w której tytułowy bohater – w romantycznym geście – przywiązuje się do masztu statku i z tej perspektywy maluje szalejącą burzę. Nie zrozum mnie źle, uważam, że to świetny film, ale bardziej niż biografia Turnera interesują mnie dokumenty o Marinie Abramović, której twórczość lepiej wyraża ducha naszych czasów.
Czy zatem cel „Performera” stanowiło zanegowanie schematów rządzących filmowymi biografiami artystów?
Odnieśliśmy wrażenie, że w dzisiejszych czasach byłoby to zbyt proste. Bardziej interesujące wydało nam się połączenie sztuki z elementami charakterystycznymi dla kina głównego nurtu. Zdecydowaliśmy się zrobić tak również dlatego, że sztuka współczesna często traktuje dziś odbiorcę protekcjonalnie, bezwzględnie wymaga od niego specjalistycznej wiedzy i znajomości poruszanych przez twórcę kontekstów. Umiejętności te, oczywiście, okażą się przydatne przy okazji „Performera”. Jednocześnie jednak liczymy, że nasz film spodoba się także widzom, którzy oczekują od kina wzruszeń i ciekawego bohatera, historii etc.
Gdy myślę o sposobie postrzegania sztuki współczesnej przez artystów związanych z innymi dziedzinami, przypominam sobie o książce „Mapa i terytorium” Houellebecqa. Jak podobała ci się ta wizja?
Zrobiła na mnie duże wrażenie. Miałem poczucie, że sztuka współczesna jest Houellebecqowi potrzebna do stworzenia metafory specyficznej pustki naszych czasów. Zupełnie inaczej dzieje się choćby u Doroty Masłowskiej, która tego rodzaju sztuki po prostu nie lubi i przedstawia ją w sposób karykaturalny.
Co sprawia, że ostatnimi czasy sztuce współczesnej poświęca się coraz więcej uwagi w dyskursie publicznym?
Żyjemy w czasach nastawionych na szybkie komunikaty, oczywiste interpretacje i silne bodźce. Sztuka współczesna – choć ma w sobie krytykowaną już przeze mnie protekcjonalność – wyróżnia się na tym tle, bo nie chce manipulować twoimi emocjami, nie zakłada automatyzmu reakcji.
Z drugiej strony, analizowane w waszym filmie pojęcie performance’u zostało poddane serii uproszczeń i stereotypów.
Rzeczywiście, jakiś czas temu weszło do potocznego języka, zostało zawłaszczone przez polityków. Mamy nadzieję, że nasz film będzie pełnił także rolę edukacyjną i pozwoli odbiorcom poznać prawdziwe oblicze tego terminu.
„Performer” opowiada również o zacieraniu granic pomiędzy fikcją a autentyzmem. Czy masz wrażenie, że z podobnym procesem mamy do czynienia we współczesnym kinie dokumentalnym?
Na pewno prawda leży gdzie indziej niż w bezrefleksyjnym rejestrowaniu rzeczywistości. Zwłaszcza w czasach, gdy wystarczy do tego zwykły telefon komórkowy. Technologiczne przemiany sprawiły, że kino dokumentalne w klasycznym rozumieniu zupełnie się zdewaluowało. Należało zatem wymyślić je na nowo albo powtórnie ożywić wymarłe tradycje. W „Performerze” mocno inspirowaliśmy się dokumentami kreacyjnymi spod znaku Wojciecha Wiszniewskiego czy Bogdana Dziworskiego. Naszym zamiarem było wrzucenie prawdziwego człowieka w fikcyjny świat z profesjonalnymi aktorami i scenografią. Takie podejście wciąż wydaje się ryzykowne, bo często mówiono nam, że powinniśmy wykazać konsekwencję i zatrudnić wyłącznie naturszczyków albo zdecydować się na klasyczny dokument. Tymczasem nas nie interesowały domknięte formy, lecz napięcie zrodzone pomiędzy nimi.
Rozumiem, że na planie byliście w takim razie otwarci na improwizację i eksperymentowanie?
Napisaliśmy bardzo precyzyjny scenariusz, ale nie wzbranialiśmy się przed jego modyfikacjami. Pierwotnie Oskar Dawicki miał do wypełnienia w filmie ściśle określoną funkcję fabularną. Podczas zdjęć jednak zdecydowaliśmy się bardziej pójść na bohaterem. Bez oporów usunęliśmy więc ze scenariusza wszystkie sceny, które mogłyby odwracać uwagę od Oskara i uczyniliśmy filmową narrację bardziej zsubiektywizowaną.
Jednym z najważniejszych tematów „Performera” pozostaje zależność artysty od praw rynku i ekonomii. Na czym polega jej specyfika w kontekście sztuk wizualnych?
Twórcy z tego kręgu panicznie boją się zarzutów o skomercjalizowanie swojej twórczości. Bezinteresowność i pogarda dla wymagań rynku urasta wśród nich do rangi cnoty. Gdyby Zbigniew Libera albo Oskar Dawicki zgodzili się wystąpić w reklamie mercedesa, środowisko momentalnie by ich wyklęło. W światku filmowym nie ma chyba miejsca na tego rodzaju uprzedzenia. Dzieje się tak pewnie dlatego, że zrobienie filmu wymaga bardzo dużych pieniędzy, więc kwestia ich pochodzenia siłą rzeczy staje się drugorzędna.
Świat kina również ma jednak swoje absurdy. Z którymi z nich musiałeś zmierzyć się podczas pracy nad „Performerem”?
Nie rozumiem niesłabnącej fascynacji koncepcją autorstwa filmowego i fetyszyzowaniem pozycji reżysera. Tymczasem film jest przecież dziełem zbiorowym i powstaje wskutek kolektywnego wysiłku. Doskonale wie to na przykład Małgorzata Szumowska, która przy każdym swoim filmie blisko współpracuje z operatorem Michałem Englertem i montażystą Jackiem Drosio. Sam nie wahałem się, by do realizacji „Performera” zaprosić współreżysera, Macieja Sobieszczańskiego. Przez cały czas pracy nad filmem duży wpływ na jego kształt zachowywał także Oskar Dawicki. Niestety, postawa nasza i Małgorzaty wciąż wydaje się wyjątkiem.
Jakie są inne bolączki polskiego środowiska filmowego?
Przeszkadzają mi jego konserwatyzm i mizoginia. Do realizacji filmów wciąż dopuszcza się stanowczo zbyt mało kobiet. Obawiam się też, że wielu reżyserów nie interesuje się niczym innym poza kinem. Trudno spotkać ich w teatrze czy księgarni, nie mówiąc już o galerii sztuki. Gdy przez dwa lata uczęszczałem do szkoły filmowej, nikt nie zainteresował się tym, co robię i nie uznał sztuki współczesnej za potencjalne źródło inspiracji. Zamknięcie się na inne środowiska rodzi pokusę kumoterstwa.
Jak w takim razie udało wam się doprowadzić do powstania „Performera”?
To zasługa osobistej decyzji dyrektor Agnieszki Odorowicz, która uznała, że warto zaufać artystom wizualnym. Bardzo się cieszę, bo uważam, że zawarte w nazwie PISF słowo „sztuka” nie znalazło się w niej przez przypadek.