W KINACH | Film Dona Cheadle’a zaczyna się od mocnego uderzenia. Oto dziennikarz „Rolling Stone”, który nachodzi Milesa Davisa (brawurowa rola samego reżysera) w jego domu, zostaje poczęstowany przez mistrza solidnym ciosem w twarz. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, obecne w pierwszej sekwencji impet, nieobliczalność i furiacki wdzięk udaje się utrzymać Cheadle’owi przez cały czas trwania seansu.
Bijąca z ekranu pasja pozwala uwierzyć, że realizacja filmu o Milesie stanowi dla reżysera spełnienie życiowego marzenia. Debiutujący po drugiej stronie kamery aktor przygotował się do swojego zadania w najdrobniejszych szczegółach. Przed rozpoczęciem zdjęć uzyskał aprobatę rodziny Davisa, a do zaopiekowania się muzyczną warstwą filmu namówił samego Herbiego Hancocka. Cała ta realizacyjna pieczołowitość nie oznacza bynajmniej, że Cheadle postanowił stworzyć laurkę ku czci mistrza. „Miles Davis i ja” to raczej ekscentryczny kolaż mający za zadanie oddać złożoną osobowość bohatera.
Cheadle pokazuje środkowy palec autorom sztampowych hollywoodzkich biografii także dlatego, że – w przeciwieństwie do nich – nie próbuje niewolniczo trzymać się faktów. Problemu dla reżysera nie stanowi nawet świadomość, że będący osią fabuły wątek poszukiwań ukradzionej bohaterowi taśmy z nagraniami jest niemal zupełnie wyssany z palca. W „Milesie....” liczy się sama przyjemność przebywania w towarzystwie genialnego jazzmana i dryfowania wraz z nim pomiędzy ekstazą a autodestrukcją. Niezaprzeczalnego uroku tej podróży dodaje także – unosząca się nad filmem – lekko odurzająca aura lat 70., która ostatni raz równie sugestywnie zaznaczyła swą obecność chyba w „Wadzie ukrytej” Andersona.