PAP: "Czerwony Kapitan", który trafi w piątek do kin w Polsce, to ekranizacja bestsellera Dominika Dana, słowackiego autora powieści kryminalnych. Akcja toczy się w 1992 r. w Bratysławie, kilka miesięcy przed rozpadem Czechosłowacji i podziałem na Czechy i Słowację. Gra pan głównego bohatera, detektywa Richarda Krauza. W jakich okolicznościach otrzymał pan rolę?
Maciej Stuhr: Mogę o tym opowiedzieć z dwóch perspektyw. Moja perspektywa jest taka: odebrałem telefon od nie znanego mi wcześniej reżysera słowackiego, reżyser ten powiedział, że chce się spotkać osobiście i przekazać mi scenariusz do przeczytania. Poszedłem więc na spotkanie z Michalem Kollarem, które odbyło się na warszawskim Mokotowie. Tuż po przywitaniu i przedstawieniu się Michal wręczył mi nie tylko scenariusz, ale także wcześniej już przygotowany komplet dokumentów postaci, którą miałem zagrać - legitymację policyjną Krauza i prawo jazdy. Już z moim zdjęciem.
Czułem się więc niejako zobligowany do udziału w tym filmie jeszcze przed lekturą scenariusza. Miałem już przecież dokumenty. Scenariusz przeczytałem zaraz po powrocie do domu. Już po lekturze kilkunastu stron czułem, że występ w "Czerwonym Kapitanie" będzie fajną przygodą.
PAP: Dlaczego?
M.S.: Chyba każdy chłopiec marzy, by zostać bohaterem, który wie, co dobre, a co złe i który ściga z pistoletem złych ludzi. Taki bohater zapewne w międzyczasie zostanie poturbowany, na końcu jednak odniesie zwycięstwo.
Taka historia jest trochę jak bajka, którą lubimy oglądać. W kinie sensacyjnym, kryminalnym to klasyczna opowieść. Można taką historię opowiedzieć dobrze, można też stworzyć średnio udany film. Od początku uważałem, że scenariusz "Czerwonego Kapitana", napisany na podstawie świetnej słowackiej literatury kryminalnej, rokuje, iż powstanie film bardzo dobry.
To jest moja perspektywa. Jest jeszcze druga perspektywa - reżysera - jeśli chodzi o okoliczności zaproponowania mi tej roli. Powieściowy Richard Krauz to bohater, którego na Słowacji znają wszyscy i wszyscy mają jakieś wyobrażenie na jego temat. Książka "Czerwony Kapitan" była tam bestsellerem.
Michal chciał, by w ekranizacji głównej roli nie grał aktor słowacki, lecz cudzoziemiec, szerokiej publiczności na Słowacji nie kojarzący się już silnie z jakąś konkretną filmową postacią. Wybierając aktora zagranicznego do roli znanego detektywa z Bratysławy reżyser podjął ryzyko.
Wcześniej Michal szukał funduszy na koprodukcję tego filmu za granicą i tak trafił do Polski. Powiedział mi potem, że obejrzał kilka odcinków serialu Władysława Pasikowskiego "Glina", w którym grałem, i wtedy zwrócił na mnie uwagę.
PAP: Jak opisałby pan Krauza?
M.S.: To znany nam z wielu filmów typ żółtodzioba, który sądzi o samym sobie, że jest dobry. Tak naprawdę dopiero historia, którą widzowie zobaczą na ekranie, zrobi z tego żółtodzioba mężczyznę. Ponieważ Krauz jest mało doświadczony, pcha rękę w ogień, tam, gdzie - co dobrze wiedzą stare wygi - można bardzo się sparzyć. Krauz jeszcze tego nie wie. Dlatego jego działania to odwaga na pograniczu szaleństwa. Jak choćby próba wyjaśnienia zbrodni sprzed lat, za którą stoi prawdopodobnie służba bezpieczeństwa, w 1992 roku po rozpadzie Czechosłowacji wciąż mająca ogromne wpływy.
PAP: Tytułowy "Czerwony Kapitan" to człowiek owiany w czasach komunistycznych złą sławą specjalisty od "ostatecznych" przesłuchań.
M.S.: Jeśli chodzi o tło historyczne - komunizm i okres transformacji - u tych widzów, którzy okres transformacji pamiętają choćby z dzieciństwa, odżyją pewne wspomnienia: jak to było, co to były za czasy.
Muszę jednak wyraźnie podkreślić: w przypadku fabuły filmu "Czerwony Kapitan" wydarzenia związane z okresem transformacji w Czechosłowacji, z zaangażowaniem służby bezpieczeństwa w inwigilację Kościoła katolickiego stanowią tylko tło. Wszystko to jest w filmie bardzo ważne, ale - stanowi tło.
"Czerwony Kapitan" to przede wszystkim opowieść kryminalna. Ma utrzymać widza w napięciu, sprawić, by zastanawiał się, "kto za tym wszystkim stoi". Nie jest to film rozliczeniowy, ani stanowiący portret epoki. To kino kryminalne, sensacyjne.
PAP: Na miejskim cmentarzu znaleziony zostaje szkielet człowieka poddanego torturom - tak zaczyna się ta historia.
M.S.: Cmentarz odgrywa w naszym filmie ważną rolę. W każdym kryminale musi pojawić się trup. U nas trup pojawia się na samym początku i jest to trup sprzed kilku lat, znaleziony na cmentarzu szkielet z gwoździem w czaszce. Szkielet ten - człowieka pochowanego siedem lat wcześniej, w 1985 roku - budzi zainteresowanie i wątpliwości policji.
PAP: Kiedy realizowane były zdjęcia do "Czerwonego Kapitana"?
M.S.: W latach 2014-2015. Film powstawał w trzech krajach. Głównie na Słowacji - w Bratysławie i okolicach. W Czechach pracowaliśmy na terenie słynnego Studia Filmowego Barrandov, gdzie kręcono m.in. serial "Rodzina Borgiów". Realizowaliśmy też zdjęcia w czeskim mieście Ołomuniec i w okolicach Brna. Kilka dni zdjęciowych odbyło się w Krakowie.
PAP: Na Słowacji premiera odbyła się w marcu, "Czerwony Kapitan" był tam kinowym hitem. Reżyser spełnił więc oczekiwania fanów powieści Dana?
M.S.: Tak się wydaje. Rzeczywiście, na Słowacji film odniósł ogromny sukces pod względem frekwencji w kinach. Mimo że reżyser dość śmiało poczyna sobie z książką Dana - został z niej wycięty jeden z głównych wątków. Fani książki byli wystawieni na próbę - nie mówiąc już o tym, że głównego bohatera, bratysławskiego policjanta, gra cudzoziemiec, a to niekoniecznie musiało spotkać się z entuzjazmem widowni. Mam wrażenie, że zyskaliśmy życzliwość i akceptację fanów książki. Także w Czechach film przyjęto dobrze.
Teraz pora na Polskę. Jestem ciekaw, czy widza polskiego ten film zainteresuje. Mam nadzieję. Sam jestem fanem czeskiego i słowackiego kina. Był taki okres, jakieś 10 lat temu, gdy na potęgę oglądaliśmy w Polsce czeskie filmy, lubimy m.in. ten rodzaj poczucia humoru.
PAP: Thriller "Czerwony Kapitan" to wspólna produkcja Słowacji, Czech i Polski. Dla pana była to kolejna okazja do współpracy z Czechami i Słowakami. W poprzednich latach wystąpił pan np. w polsko-słowackim "Winie truskawkowym" w reżyserii Dariusza Jabłońskiego.
M.S.: A także w polsko-czeskiej "Operacji Dunaj" i czesko-polsko-słowackim "Konfidencie". Pracę na planie "Czerwonego Kapitana" wspominam jako bardzo satysfakcjonującą, ale ciężką filmową robotę. Po kilkanaście godzin na dobę. Ustanowiłem tam mój życiowy rekord: 19 godzin na planie jednego dnia. Grałem rolę Krauza w języku słowackim - to znaczy wypowiadałem kwestie po słowacku, potem jednak na mój głos nałożony został głos aktora słowackiego. W Polsce natomiast widzowie obejrzą ten film z polskim dubbingiem.
PAP: Czy korzystał pan z pomocy kaskadera?
M.S.: Czasem tak. Nie jestem typem aktora, który za wszelką cenę wpychałby się pod jadący pociąg, choć mamy i takie ujęcie w "Czerwonym Kapitanie". Wiele rzeczy wykonywałem jednak sam, bo nie było innej możliwości realizacji danej sceny. Dostarczało mi to chłopięcej frajdy. Sporo było w tym filmie biegania. Z bieganiem akurat jestem dość mocno zaznajomiony, bo uprawiam sport. Są takie sceny, w których biegnę przez całą właściwie Bratysławę. Sporo się w tym filmie nabiegałem.
PAP: Nad czym pracuje pan teraz?
M.S.: Ubiegły rok był dla mnie bardzo pracowity. Postanowiłem teraz trochę odpocząć. Nie można w kółko pracować, poświęcam się więc rodzinie i życiu prywatnemu. Coś się jednak oczywiście dzieje. Czekam na premierę nowej produkcji telewizyjnej z moim udziałem, serialu Łukasza Palkowskiego "Belfer". Ponadto nasz zespół z Nowego Teatru w Warszawie ma w tym roku objazd po świecie ze spektaklem Krzysztofa Warlikowskiego "Francuzi".
Rozmawiała: Joanna Poros