Rozszczelnienie kanonów kulturowych Zachodu jest w interesie Polski. Na razie naszych twórców i intelektualistów w zasadzie w nim nie ma.

Kancelaria Prezydenta RP informuje, że podczas wizyty Andrzeja Dudy w Chinach podpisano porozumienia „w sprawie promowania dwustronnej współpracy w handlu oraz w sprawie promowania dwukierunkowej współpracy inwestycyjnej, a także w sprawie wymagań w zakresie inspekcji i kwarantanny fasoli eksportowanej z Polski do Chin i w sprawie opracowania słownika chińsko-polskiego i polsko -chińskiego”. Zestawienie inwestycji, słownika i fasoli może budzić rozbawienie, lecz moim zdaniem jest tu wyrażona ogólniejsza myśl. Mianowicie, że gospodarkę i kulturę należy rozpatrywać na równych prawach, o ile spojrzeć na nie z właściwej w przypadku stosunków międzynarodowych perspektywy – interesu państwa.

Dzieła kultury o uniwersalnym, ogólnoludzkim znaczeniu – literatura piękna i naukowa, sztuka, a nawet sam język – są względnie trwałymi wytworami ludzkiej aktywności i kształtują naszą dziedzinę działania. A to znaczy, że współtworzą również instytucje, strefy wpływów, podział pracy i władzy w światowej produkcji i handlu itp. Niezrozumienie tego faktu prowadzi do takich sytuacji jak wznowiony ostatnio konflikt o wystawę w Muzeum Drugiej Wojny Światowej, w którym obie strony niesłusznie przeciwstawiają uniwersalność opowiadanej historii realizacji polskiego interesu. Tu nie ma konfliktu.

Niebanalne pytania

W związku z tym, że ku rozpaczy broniących swego eksperckiego mono polu akademików analizy geopolityczne trafiły w ostatnich latach pod strzechy, z zawstydzeniem zacznę od banałów. Miejmy to za sobą.

Po pierwsze, „jednobiegunowa” hegemonia USA jest skończona, w związku z czym – po drugie – mamy kilku aktywnych graczy dążących do przebudowania światowej architektury władzy i potęgi, a więc tego, kto ustanawia zasady gospodarczego i społecznego życia, kto co produkuje i kto spija śmietankę nazywaną w naukach ekonomicznych wartością dodaną. Po trzecie, choć z naszej perspektywy pierwszy plan okupuje agresywna polityka Rosji, wydaje się, że poza wschodem Europy panuje konsensus, że to rywalizacja USA i Chin jest najważniejszą sceną w tym światowym teatrze.

W związku z tym wszystkim każde państwo niebędące mocarstwem biorącym bezpośrednio udział w spektaklu na głównej scenie, lecz pretendujące do roli podmiotu stosunków międzynarodowych, musi jakoś orientować swoją politykę w tym zamieszaniu i definiować krótko- i długofalowe cele. Mówiąc o państwie, nie mam na myśli tylko klasy rządzącej i tzw. aparatu państwowego, lecz w gruncie rzeczy całą wspólnotę polityczną.

Nikt mnie nie przekonana, że obecność Dostojewskiego czy Puszkina i nieobecność Prusa lub Norwida w kanonie Zachodu nie ma nic wspólnego z wejściem Rosji do europejskiej ekstraklasy politycznej na początku XVIII w., a obecność Josepha Conrada z tym, że zdecydował się pisać po angielsku

Nie jest rolą filozofa definiować strategiczne cele państwa. O tym, że powinniśmy się orientować na USA, jest przekonany komentatorski main stream, niemniej tu i ówdzie przebija się głos, że nie pod każdym względem jest nam z nimi po drodze. Pytanie jest takie: czy zachowanie status quo, tj. światowej hegemonii Zachodu pod zarządem Ameryki, jest tym idealnym celem, do którego Polska powinna swój skromny, acz podmiotowy wkład dołożyć? Oczywiście, że tak, jeśli wziąć pod uwagę, że po pierwsze, owa hegemonia pozwoliła nam na niezwykły skok cywilizacyjny w ostatnich 30 latach, a po drugie, wszystkie alternatywy prezentują się znacznie gorzej. Mamy chińską technodyktaturę, rosyjski systemowy bandytyzm oraz chroniczny imposybilizm i korupcję pozbawiające przyszłości kolejne pokolenia od Brazylii i Argentyny, przez Afrykę, po Bliski i Środkowy Wschód. Marne opcje.

O ile jednak odpowiedź na postawione wyżej pytanie wydaje się oczywista z perspektywy ładu instytucjonalnego, nie mówiąc już o kwestiach twardego bezpieczeństwa, o tyle nigdzie nie jest powiedziane, że tak będzie z każdej innej perspektywy. Bo perspektywa wzmocnienia rynku chińskiego i dalszego bogacenia się tamtejszego społeczeństwa zdaje się całkiem intratnym dla nas scenariuszem, choćby w kontekście wspomnianej już fasoli (kurczaków, jabłek czy innych towarów, o których nigdy nie myśleliśmy). Podobnie myślą niemieccy producenci samochodów i francuscy winiarze.

A jak to wygląda, jeśli chodzi o ów polsko-chiński słownik wzięty tu w charakterze pewnej metafory?

Kanon w praktyce

W 2018 r. odwiedziłem Pekin przy okazji konferencji filozoficznej i o ile astronomiczna liczba filozofów zatrudnionych na goszczącej to wydarzenie uczelni mnie nie zaskoczyła, bo i u nas podaż tychże zdecydowanie przekracza popyt, o tyle pewnym zaskoczeniem był fakt, że znacząca ich część studiuje Kanta, Hegla, niemiecki idealizm, Hei deggera itp. Bez urazy, w moim odczuciu byli oni w tych wysiłkach wtórni, choć być może, że – tak jak to się stało w dziedzinie najnowszych technologii – wkrótce zbudują na tym gruncie, w sprzężeniu z ich własnym dorobkiem kulturowym, coś nowego i twórczego.

Druga anegdota wiąże się z małą uczelnią w północnej, niemieckojęzycznej części Włoch, gdzie aktualnie realizuję projekt badawczy. Otóż goszcząca mnie instytucja dzieli budynek z pamiętającym reformy trydenckie seminarium duchownym. Ciekawostka polega na tym, że w obliczu dramatycznego spadku liczby powołań spośród lokalnej młodzieży Kościół ściągnął tam liczną grupę kandydatów do kapłaństwa z Tanzanii oraz kilku z Indii. Ci młodzi i bystrzy chłopcy kształtują swój obraz świata w języku niemieckim, którego uczą się wraz z treściami wiary (pomimo historycznych związków Tanzanii z tzw. Niemiecką Afryką Wschodnią jest to dla nich język obcy). Tym samym chłoną całą tradycję intelektualną, także filozoficzną, niemieckiego obszaru kulturowego.

Przypadki przeze mnie opisane nie mają służyć tezie o niemieckim spisku ogólnoświatowym, choć pewnie znaleźliby się i tacy interpretatorzy. Ilustrują za to dość oczywisty fakt, że na kanony kultury Zachodu składają się wytwory (dzieła filozoficzne, literackie, ale także sztuka i w jakimś sensie osiągnięcia nauk czy techniki) zależne od języka. One ustanawiają dziedzinę myślenia i działania dla nas, mieszkańców owego Zachodu, ale również – co teraz ma kluczowe znaczenie – dla wszystkich przybyszów i zewnętrznych partnerów, którzy chcą coś robić w tej przestrzeni. Są to więc pojęcia, teorie i inne środki wyrazu (jak obrazy, utwory muzyczne), które nie odgrywają roli wyposażenia czy ornamentów zdobnego pałacu czy świątyni naszej cywilizacji, lecz samego układu pomieszczeń – zasadniczego architektonicznego zamysłu, który ów budynek realizuje. Bach i Szekspir nie są więc prominentnymi mieszkańcami pałacu czy świątyni Zachodu – oni są ścianami, sklepieniami i kolumnami, na których to gmaszysko się wspiera. Kant i Hegel nie są jedynie wycinkiem zachodniej filozofii, którym akurat interesuje się grupka Chińczyków – oni definiują zachodnią filozofię dla tych ostatnich. W podobny sposób niemiecka teologia, a nawet sam język niemiecki jako narzędzie wyróżnienia i cyzelowania teologicznych subtelności definiują myśl chrześcijańską dla poznanych przeze mnie tanzańskich i hinduskich seminarzystów – budują ich obraz świata chrześcijańskiego i (trudno o coś znaczniejszego!) obraz wyznawanego przezeń Boga.

Przedmiot rywalizacji

Dlaczego akurat Kant i Hegel? Dlaczego nie Kartezjusz czy Hume? To jednak tylko przykłady, na które osobiście natrafiłem. Jeśli spojrzeć szerzej, proszę mi wierzyć – będą tam i oni. Również Sartre czy Camus. Będzie W.V.O. Quine i cały legion amerykańskich filozofów analitycznych. Ale czy będą tam Kazimierz Ajdukiewicz czy Tadeusz Kotarbiński albo któryś z wybitnych myślicieli politycznych doby Rzeczpospolitej Obojga Narodów? Nie. Przykro mi.

Ktoś powie: bo tamci naprawdę są najważniejsi i miłość ojczyzny nie może nam przysłaniać faktu, że nikt z naszych nie może się z tamtymi równać. Nie wiem, jak to zmierzyć, wiem natomiast, że banał o tym, iż historię piszą zwycięzcy, ma w sobie sporo prawdy. O to zaś, kto ma władzę opowiadania historii, toczy się osobna wojna co najmniej od czasów propagandowo sfabrykowanego przez faraona Ramzesa II zwycięstwa w bitwie pod Kadesz. Jestem więc przekonany, że alternatywne historie świata pełne są innych Kantów i Heglów, co nie znaczy, że każdego można do tej roli awansować.

Dziedzina obiektywnych wartości, w tym piękna, prawdy i nowatorstwa, może istnieć (daj Boże, aby istniała!), ale nasze w niej rozeznanie jest częściowe, aspektowe. Jest jedynie przybliżeniem, jak każde nasze poznanie. Pewnych rzeczy możemy nie dostrzegać, inne oszacowywać błędnie. I tu wchodzi brud polityki, bo nikt mnie nie przekonana, że obecność Dostojewskiego czy Puszkina i nieobecność Prusa lub Norwida w kanonie Zachodu nie ma nic wspólnego z wejściem Rosji do europejskiej ekstraklasy politycznej na początku XVIII w. i późniejszym koncertem mocarstw; że obecność Chopina nie ma nic wspólnego z tym, że tworzył jednak głównie we Francji, zaś Josepha Conrada z faktem, że zdecydował się pisać po angielsku. Nie bądźmy naiwni. Pozostańmy przy zdroworozsądkowym realizmie, lokującym się gdzieś pomiędzy cynizmem, który wszystko redukuje do walki o władzę, a infantylną wiarą, że armia obiektywnych uczonych stoi na straży prawdziwej hierarchii wartości.

Ekspiacje Zachodu

Trzeba jednak zaznaczyć, że samoświadomość arbitrów zachodniego kanonu dokonała w nim pewnego wyłomu. Oto bowiem zrodziła się w drugiej połowie XX w. refleksja postkolonialna, jak również feministyczna i rasowa. Widzi ona ów kanon jako wyłącznie społeczny konstrukt zdominowany przez „białych mężczyzn” i dla nich tworzony. Tym samym, w ramach reformy, proponuje się „dekolonizację” standardowych narracji. Afirmowane mają być głosy dotąd tępione i pomijane. Nic w tym złego, problem jednak w tym, że mamy ograniczone zasoby poznawcze i czasowe, co niechybnie prowadzi do nowej rywalizacji o to, kto stanie obok Beethovena, gdy jakieś grono reformatorów zechce zastąpić, powiedzmy, Brucknera jakąś kompozytorką wywodzącą się z rdzennej ludności Australii.

A skoro już o tym mowa, kolejna anegdota. Otóż kilkakroć spotkałem się z sytuacją, kiedy to naukową konferencję rozpoczyna się od zupełnie niepowiązanej z tematem inwokacji, w której celebruje się przynależność „ziemi, na której stoimy” do tego czy innego rdzennego plemienia. W domyśle – przynależność, która została brutalnie zakwestionowana przez europejskich kolonizatorów. Nie mam żadnego interesu ani ochoty, aby bronić wszystkich Cortezów tego świata, którzy tu i ówdzie przejmowali terytoria dla swych monarszych czy biznesowych mocodawców. Kłopot jest z tym, że o ile tego rodzaju „przejęcia” są zjawiskiem dość powszechnym w dziejach człowieka, a nawet w dziejach życia jako takiego, to z uwagi na technologiczną i militarną skalę te dokonywane rękami „białych Europejczyków” ulegają jakiemuś szczególnemu uświęceniu – jedni są gotowi ich bronić niczym akcji humanitarnej, inni potępiać niczym niezmywalne kainowe znamię Zachodu.

Ktoś może stąd wyprowadzić optymistyczny wniosek, że skoro tego rodzaju reformę kanonu proponuje się z wnętrza Zachodu, to jest on ze swej natury plastyczny. Tymczasem z odmiennej i cokolwiek cynicznej perspektywy można również twierdzić, że wszystkie te postkolonialne ekspiacje elit Zachodu są próbą zarządzania kryzysowego. W ich rezultacie, niczym Talleyrand, który wyprowadził przegraną i zrujnowaną Francję z Kongresu Wiedeńskiego jako imperium, reformatorzy chcą przyznać kanonowi Zachodu odmienione, lecz nie mniej wpływowe miejsce na nowej mapie kulturowej. Obsadzają go już nie w roli dawcy Słowa Bożego (jak wierzono w początkach europejskiej ekspansji) czy cywilizacji (jak to opisywali uczestnicy kolonialnego kongresu w Berlinie w 1878 r.), lecz postępowej moralności. Byłoby to nałożenie na niedawne ofiary faktycznej poznawczej i politycznej kolonizacji nowego gorsetu intelektualnego – ich myśli mają się poruszać w przestrzeni zorganizowanej przez zachodnie poczucie winy i ozdobionej zadośćuczynieniem w postaci wspomnianych inwokacji i podobnych aktów żalu.

W tej grze Polska nie ma zbyt wielkiego pola manewru, bo wprawdzie mówimy o sobie niekiedy, że sami byliśmy przedmiotem wewnątrzzachodniej kolonizacji, ale nie sądzę, abyśmy mieli szansę coś znaczącego tutaj ugrać.

Racja stanu

Pozycja Polski czy też polskiego dorobku kulturalnego w obszarze kanonicznym Zachodu jest rozpaczliwa. Nie chodzi o to, że polskie książki, filmy i symfonie nie są znane – w kulturalnym towarzystwie mogą nas spotkać miłe niespodzianki. Wielokroć spotykałem ludzi, którym nie trzeba było tłumaczyć, kim są Stanisław Lem, Andrzej Wajda czy Krzysztof Penderecki, a z mojego zawodowego podwórka – Roman Ingarden czy Kazimierz Twardowski. To jednak samo w sobie nie buduje kanonu, który jest tworem wyższego rzędu, wypadkową najróżniejszych czynników, również dalekich od samej kultury. Powtarzam – kanon nie jest wyposażeniem gmachu zachodniej kultury (w tej kategorii, owszem, znajdziemy kilku naszych twórców), lecz tym, co stanowi o samym istnieniu gmachu.

Jeśli więc spojrzymy na różnorodne zestawienia typu „najważniejsi pisarze” czy „najważniejsi kompozytorzy” i ograniczymy się, dla ułatwienia, do wieku XX, to trudno będzie tam znaleźć kogokolwiek z Polski. Sięgnięcie po tekścik „12 Novels Considered the ‘Greatest Book Ever Written’” na stronie britannica.com będzie bolesnym doświadczeniem dla większości narodów. Są wprawdzie „Anna Karenina” Tołstoja i „Sto lat samotności” Marqueza, ale poza tym dominują pisarze anglojęzyczni. Nie ma żadnego Niemca czy Francuza, o Polaku nie wspomnę.

Lista stu tytułów zaprezentowanych przez brytyjski „The Guardian” jest bardziej reprezentatywna. Dominują tam również – a jakże – autorzy z kręgu języka angielskiego, i w żaden sposób nie przeszkadza to autorom owego rankingu mówić uniwersalnie o stu „greatest novels of all time” (tak, to materiał do przemyśleń na temat uniwersalności i domniemanej polskocentryczności głośnej wystawy w Muzeum Drugiej Wojny Światowej), niemniej znalazło się miejsce dla wielu autorów spoza tego kręgu. Polaków brak. O, pardon – jest Joseph Conrad – pisarz wielki, ale także i wielki wyrzut sumienia dla naszej dumy narodowej. Podobnie rzecz się ma z analogiczną listą przygotowaną przez magazyn „Forbes”.

A jak się rzeczy mają z kompozytorami? Za odpowiedź niech starczy fakt, że w całkiem grubej książce „Music in the Twentieth and Twentieth-First Centuries” Josepha Aunera z Tufts University znajdziemy wprawdzie coś o Krzysztofie Pendereckim, ale zupełnie nic o Henryku Mikołaju Góreckim, Witoldzie Lutosławskim czy nawet (a to już woła o pomstę do nieba) Karolu Szymanowskim. Albo spójrzmy na serię „Cambridge Companions to Music”. Mamy tam nie tylko książki poświęcone Beethovenowi czy Mahlerowi, z czym nie sposób polemizować, lecz także tom o k-popie. O Szymanowskim czy Pendereckim – nic. Bogu dzięki, jest Chopin, ale z nim sprawa ma się przecież trochę podobnie jak z Conradem.

Hegemoniczne trwanie Zachodu oznacza dalsze trwanie w mocy tych wszystkich list „Guardianów” i „Forbesów”, w którym nie ma i nie będzie dla nas miejsca. I choć żadną miarą nie jest w naszym interesie upadek tych kanonów, to przeciwnie jest z ich rozszczelnieniem (aby w rezultacie dzisiejszej gospodarczo-politycznej zawieruchy uległy one korekcie). To bowiem otwiera szansę na wynegocjowanie lepszej pozycji Polski jako współtwórcy zachodniej tożsamości, co – proszę mi wierzyć – ostatecznie wiąże się z tym, co produkujemy i ile zarabiamy.

Skierowanie się do Rosji w tej sprawie jest zupełnie bezcelowe, i to nie tylko z uwagi na kryminalny i antypolski charakter tamtejszego reżimu. Przede wszystkim dlatego, że Moskwa – wbrew pozorom! – nie jest wcale zainteresowana reformą kanonu. Dostojewski, Tołstoj, Szostakowicz, Strawiński… – oni już tam są. Można więc powiedzieć, że Rosja toczy wojnę o to, aby jej pozycja geopolityczna zrównała się z pozycją jej twórców w głowach zachodnich elit kulturalnych.

Wobec zerowego pola manewru, jeśli chodzi o kanon Zachodu widziany od wewnątrz, w szczególności przez najsilniejszych graczy, powinniśmy inwestować w to, aby lepiej uplasować się w obrazie świata, który dziś kształtują sobie rosnący w siłę gracze z innych kręgów kulturowych – Chin, Indii, państw ASEAN. Ci bowiem, jak śmiem twierdzić, mają niewielkie uznanie dla zachodnich moralnych ekspiacji, gotowi zaś są uczyć się tego, co Zachód ma trwałego do zaproponowania. A wielu z nich po prostu zaludni w ciągu najbliższych dekad starzejącą się Europę i to od nich będzie zależało, które wytwory „białego mężczyzny” przetrwają próbę czasu.

Czy mamy szansę? Moje anegdoty nie nastrajają optymistycznie. Podobnie na przykład wydana przed dekadą praca „Ścieżki życiowe wietnamskich absolwentów polskich uczelni” autorstwa Pawła Górznego, Ewy Trojnar i Krystiana Wiciarza. Okazuje się, że sporo ludzi należących do wietnamskich elit politycznych, biznesowych i naukowych studiowało w Polsce (z uwagi na relacje PRL z komunistycznym Wietnamem) i generalnie wynieśli z tego dobre doświadczenia. Nasze państwo – już po przemianach ustrojowych – nie potrafiło jednak w żaden sposób wykorzystać tego jako podstawy dla specjalnych relacji z tym ważnym krajem Azji Południowo-Wschodniej. Nie ma w każdym razie żadnych oznak, że te relacje są szczególne, podczas gdy istnieją zupełnie szczególne i zaskakujące dla wielu biograficzne związki między Polską a Wietnamem i te mogłyby przecież zostać jakoś zinstytucjonalizowane.

Jakoś nie potrafimy zbudować sobie sieci powiązań, które zaowocowałyby po latach zmianą naszego ulokowania w poznawczych schematach elit. Potrafimy za to rozpętać wojnę domową o krajowe kanony wspólnej pamięci i tożsamości, gdzie – zdaniem walczących stron – Olga Tokarczuk żadnym sposobem nie może stać obok „niejakiego” Jarosława Marka Rymkiewicza.

Ktoś powie, że ostatecznie to wszystko nie ma znaczenia dla sprawy fasoli, kurczaków albo np. mikrochipów. Jest wprost przeciwnie, przynajmniej dopóty, dopóki decyzje na rynku podejmują żywi ludzie, czytelnicy książek i słuchacze muzyki. Na razie decyzji tych nie podejmuje sztuczna inteligencja. Choć być może to właśnie w przepotężnych algorytmach samouczących się, a więc nieuprzedzonych żadnym gotowym kanonem, nasza jedyna nadzieja, skoro budowanie relacji międzyludzkich idzie nam słabo. ©Ⓟ

Tego też nie kupuję

Pekin nie jest taki silny, jaki się wydaje. Podobnie jak USA zmaga się z wieloma wewnętrznymi problemami. Ponadto w Chinach istnieje problem bezrobocia wśród młodych, które od 2019 r. wzrosło z 10–11 proc. do poziomu ok. 15 proc. Młodzi są też rozczarowani tym, że w trakcie pandemii ograniczono im wolność, której wcześniej mogli posmakować. Jednak jako kraj autorytarny Chiny nie potrafią same szczerze ze sobą, wewnętrznie o takich problemach rozmawiać.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Ostrzej z tymi Chinami”, DGP Magazyn na Weekend nr 130 z 5 lipca 2024 r.