Pieniądze, ambicje, potrzeba pomagania potrzebującym – różne motywacje przyświecają muzykom, którzy się rozstali – czasem w gniewie – a po latach znów grają razem

Zaczęło się od wpisu na Facebooku jesienią ubiegłego roku. Nieobecni od czterech lat na scenie muzycy Comy przemówili na swoim oficjalnym fanpage’u: „Hej, tu Coma. Chcemy was zmotywować do udziału w wyborach. Jeśli pójdziecie licznie i frekwencja przekroczy 62 proc., w przyszłym roku zagramy dla was kilka dużych koncertów. Zapraszamy na koncerty. Zapraszamy na wybory”. Post pojawił się trzy dni przed październikowymi wyborami parlamentarnymi. Frekwencja przekroczyła 74 proc. Słowo się rzekło i zespół wraca na scenę. Zagra w sierpniu w Gdańsku, Poznaniu i Krakowie w ramach trasy Rockowizna Festiwal. A jesienią pojawi się na stołecznym Torwarze, we wrocławskiej Hali Stulecia oraz w katowickim Spodku. Po drodze zawita jeszcze na Pol’and’Rock Festival.

Reaktywacja? Nic podobnego. Ze strony zespołu padają różne sformułowania: „reunion”, „comeback”, ale sami artyści oficjalnie piszą w swoich mediach społecznościowych o „niepowtarzalnej przygodzie”, dając do zrozumienia, że ten powrót-niepowrót ma charakter doraźny, nic więcej się nie wydarzy. Nie będzie koncertów w kolejnych latach ani nowych albumów, bo zespół nie istnieje, a byli członkowie mają co robić. Chętnie jednak powspominają z fanami, jak to kiedyś bywało.

Trudno czegokolwiek się dowiedzieć. Proszę Piotra Roguckiego, wokalistę Comy, o rozmowę na temat powrotu zespołu, ale odmawia. Przysyła tylko SMS o następującej treści: „Przepraszam, ale nie rozmawiam o tym z mediami. Po pierwsze to tylko kilka koncertów, a nie reaktywacja. Po drugie, tak zdecydowaliśmy”. W maju w rozmowie z „Teraz Rockiem” mówił o ciśnieniu ze strony fanów. I o dobrej zabawie w obozie Comy, kiedy po latach wszyscy przypominają sobie stare kawałki.

Jeśli nie reaktywacja, to co? Drugie wyjście z mroku – parafrazując tytuł debiutanckiej płyty Comy sprzed 20 lat? Może to bardziej trafne określenie, zwłaszcza że fonograficzny jubileusz ma być fetowany podczas zapowiadanych koncertów. Bilety na jesienną trasę zostały wyprzedane. Zespół nie musi wracać, ale powrót – nawet na chwilę – musi się zwrócić.

Pojednanie w wannie

W przypadku Comy poszło gładko. Muzycy zapewniają na każdym kroku, że nie są skłóceni. Publikują w mediach społecznościowych wspólne zdjęcia i kręcą zespołowe filmiki, na których zachęcają a to do pójścia na wybory, a to do wzięcia udziału w charytatywnej zbiórce na pomoc osobom chorym na białaczkę.

Kiedy w drugiej połowie lat 80. reaktywował się Perfect, nie było tak słodko. Dawni koledzy nie mogli na siebie patrzeć. Rozstaniu towarzyszyły wzajemne oskarżenia. Założyciel kapeli Zbigniew Hołdys zarzucał wokaliście Grzegorzowi Markowskiemu, że opuszcza próby, nadużywa alkoholu i śpiewając na koncertach „Autobiografię”, nie jest w stanie poprawnie wymówić padającego w tekście tytułu „Blue Suede Shoes”, bo kiepsko u niego z angielskim. Wokalista zwrócił natomiast uwagę Hołdysowi na braki techniczne w grze na gitarze. Prasa miała o czym pisać.

I kiedy nic nie zapowiadało ponownego zejścia się zespołu, zaprzyjaźniony z Perfectem dziennikarz Janusz Kosiński złożył Hołdysowi propozycję: zagrajcie na jubileuszu 25-lecia radiowej Trójki. Propozycja została przyjęta i gdy wydawało się, że wszystko już uzgodnione, pozostał jeden problem – przeprosić się z wokalistą.

W tym celu Hołdys złożył Markowskiemu niezapowiedzianą wizytę wieczorową porą. – Siedzę w wannie, na golasa, a Hołdys włazi do wody w kożuchu – opowiadał mi Markowski. – Zrobiliśmy „niedźwiedzia”. Wszystko wróciło do normy. Zapomniałem o tym, co złe. Nie pytałem o przeszłość, nie oczekiwałem wyjaśnień. Te sprawy były nie do wytłumaczenia. Nie chciałem obrażać własnej inteligencji, bo niczego wiarygodnego bym nie usłyszał. Widziałem, że jest skruszony i przepraszający.

Odbyły się trzy halowo-stadionowe koncerty w 1987 roku, a później legenda polskiego rocka znowu zamilkła. Dwa lata później zespół – z Hołdysem, ale bez Markowskiego – poleciał na kilkumiesięczne tournée po Stanach Zjednoczonych. A w pierwszej połowie lat 90. formacja na dobre wróciła na rynek – z Markowskim, ale bez Hołdysa, z którym reszta zespołu nie chciała mieć nic wspólnego po tym, jak bez uzgodnienia z kolegami zaczął pod szyldem Perfectu wydawać serię płyt kompaktowych z muzyką, która nie zawsze miała cokolwiek wspólnego z grupą.

Fani liczyli na to, że uda się jeszcze kiedykolwiek zobaczyć Perfect z Hołdysem, ale reaktywacja starego projektu z twórcą zespołu w składzie nie miała szans. Wprawdzie podczas pamiętnego koncertu na Stadionie Dziesięciolecia sprzedawano specjalne bilety na Perfect Day 2000 z gwarancją, że Hołdys z Markowskim wystąpią na jednej scenie, ale do takiego widowiska nie doszło, bo śmierć basisty Andrzeja Nowickiego, którego podpis też figurował pod certyfikatem, stała się pretekstem, aby już nie wracać do tego, co było.

Obywatel wraca do Republiki

Lepiej z powrotami na scenę wiodło się Republice, która w ciągu pierwszych pięciu lat funkcjonowania (1981–1986) dorobiła się wiernych fanów. Po sukcesie dwóch studyjnych płyt i wylansowaniu wielu przebojów (m.in. „Arktyka”, „Śmierć w bikini”, „Obcy astronom” czy „Telefony”) trzeci album legendarnej formacji… nie ujrzał światła dziennego. Muzycy spotykali się w studiu, nagrywali piosenki, ale jak legenda głosi, pokłócili się o pieniądze. To miał być zalążek solowej działalności dotychczasowego lidera grupy Grzegorza Ciechowskiego, który od tamtej pory udzielał się artystycznie pod szyldem Obywatel G.C.

Ciechowski jako powód rozstania podawał sprawy pozamuzyczne. Nie dementował, że poszło o pieniądze. „Wszyscy wiedzą, jak trudno dziś utrzymać się zespołom z samych koncertów” – przyznawał w rozmowie z „Magazynem Muzycznym” w listopadzie 1988 r. Rozpad nazywał jednak koniecznością, a właściwie niemożnością nagrania przez Republikę jednej płyty rocznie. „Wydaje mi się, że pozostała po tej grupie pewna legenda. I to nam wszystkim musi wystarczyć” – konkludował.

Pozostali koledzy postanowili założyć nowy zespół i poszukać sobie nowego Ciechowskiego. Opera – bo taką nazwę przybrała osierocona Republika – najpierw przymierzała Mariusza Lubomskiego, później Pawła Kukiza, w końcu skaptowała Roberta Gawlińskiego, który później zyskał sławę jako wokalista Wilków. Basista Opery Paweł Kuczyński cieszył się z kreowania muzyki bez wstępnych ustaleń, sztywnych konwencji twórczych i manifestów. „Komponujemy wszyscy (…) wbrew twierdzeniu, że sztuka nie znosi demokracji, ten mechanizm u nas pracuje doskonale” – opowiadał na łamach „Magazynu Muzycznego” w październiku 1989 r. Okazało się, że problemem Republiki było też estradowe jednowładztwo.

Republikanie wytrzymali bez siebie cztery lata. Zespół zagrał na festiwalu w Opolu i stara miłość odrdzewiała. Nagła śmierć Ciechowskiego pod koniec 2001 r. położyła jednak definitywny kres odrestaurowanej kapeli.

Republika nie działa od ponad 20 lat, ale ciągle jest o niej głośno w mediach. Ostatnio za sprawą sporu o prawo do nazwy kapeli. Muzycy są zdania, że powinna zostać przy nich. Mówią, że reaktywacji nie będzie, nowe płyty nie powstaną, o koncertach też nie ma mowy, ale chcą odzyskać szyld Republiki dla zasady. Decyduje jednak wdowa po Ciechowskim.

Obrażeni na śmierć

Częściej niż o zasady chodzi o pieniądze. Powrót na scenę renomowanego zespołu przekłada się na dość konkretne apanaże. Konflikty ustają, kiedy rosną zarobki. Reaktywacja po latach Guns N’ Roses w składzie z wokalistą Axlem Rose'em, gitarzystą Slashem i basistą Duffem McKaganem pozwoliła każdemu z muzyków podreperować stan konta. Trasa koncertowa Not in The Lifetime Tour z lat 2016–2019 – 158 występów na kilku kontynentach i przeszło 5 mln sprzedanych biletów – przyniosła 584 mln dol. do podziału. Próg 5 mln dol. zysku udało się do tamtej pory osiągnąć jedynie The Rolling Stones, grupie Coldplay i piosenkarzowi Edowi Sheeranowi.

Świat oszalał na punkcie Gunsów pod koniec lat 80. Tuż przed rozkwitem grunge’u i erą Nirvany jak klin między rockowymi epokami wpasowali się Axl i spółka. „Welcome to the Jungle” i „Paradise City” to były piosenki pociski. Nawet ballady – jak „Sweet Child o’ Mine” – miały metalowy posmak, a przeróbka uniwersalnej przypowieści Boba Dylana „Knockin’ on Heaven’s Door” w interpretacji Pistoletów i Róż brzmiała teraz jak historia uzbrojonych gangsterów, którzy włamują się do Edenu, rozbijając niebiańskie wrota w drobny mak. O olbrzymiej popularności Amerykanów niech świadczy anegdota związana z przylotem na koncert do Brazylii w styczniu 1991 r. Aby wyjść z samolotu, muzycy musieli puścić przodem sobowtórów Axla i Slasha, a sami ewakuować się tylnym wyjściem. To jednak na nic. Fani nie dali się wyprowadzić w pole.

I nagle w połowie lat 90. drogi kolegów z kapeli zaczęły się rozchodzić. Axl i Slash nie potrafili się porozumieć. Gitarzysta opowiadał dziennikarzom, że chciał tylko wychodzić na scenę, grać i wymyślać dobre riffy, a wokaliście nie zależało na zespole i muzyce, tylko na własnym wizerunku. McKagan z kolei został ojcem i musiał bardziej zadbać o rodzinę, natomiast Guns N’ Roses nie dawało mu stabilnego oparcia. Napisanie jednej piosenki trwało trzy lata – w takim tempie nie da się pracować, a już na pewno zarabiać.

Pojednanie i reaktywacja nastąpiły w 2016 r. Trzy lata wcześniej Mick Wall – biograf Axla – przewidywał w książce o frontmanie Guns N’ Roses, że na ponowne zejście góry z górą nie trzeba będzie czekać 10 lat. Miał rację… Ale muzycy byli gotowi niemal strzelać do siebie ostrą amunicją, a nie różami. „Wszyscy mówią o powrocie, ale prawda jest taka, że Axl nie chce mnie widzieć bardziej niż ja jego” – klarował Mickowi Wallowi Slash. Faktycznie, Rose nie widział szansy na taki powrót, opowiadał „Billboardowi”: „Prędzej któryś z nas umrze, niż dojdzie do pojednania”. Do najgorszego, na szczęście, nie doszło. Rację miał odpytywany przez Walla jeden z pracowników amerykańskiego przemysłu rozrywkowego: „Prędzej czy później to się stanie. Gra toczy się o zbyt duże pieniądze”. Wykrakał.

Pogodziła ich Afryka

Ważniejsze od pieniędzy bywają ambicje i światopogląd. Chyba dlatego doszło do rozłamu Pink Floydów. W połowie lat 80. zespół stracił swojego ideologa, przywódcę, frontmana i basistę Rogera Watersa. Nagrywanie płyty „The Final Cut” (czyż tytuł nie był wymowny?) w 1983 r. przebiegało w nerwowej atmosferze. „Roger uważał, że opinie wyrażone przeze mnie na temat poszczególnych utworów dyktował nie uczciwy osąd, lecz przesłanki pozaartystyczne. Sądził, że rzucam mu kłody pod nogi” – wspomina śpiewający gitarzysta David Gilmour w książce Wiesława Weissa „Pink Floyd. O krowach, świniach, małpach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd i Rogera Watersa” (2015).

Artystów poróżniły kwestie polityczne, w tym świeżo zakończona wojna o Falklandy. „Roger jest pacyfistą, a ja nie podzielam jego poglądów” – dopowiadał Gilmour. Kłótnie czołowych muzyków rezonowały na cały zespół. Doszło do tego, że wszyscy nagrywali swoje partie osobno, aby broń boże nie wchodzić sobie w drogę. Waters zdominował album. To praktycznie jego solowa płyta, która nie osiągnęła rynkowego sukcesu. Zabrakło promocji, bo Floydzi nie pojechali w trasę. Dodatkowo nie szczędzili piosenkom kąśliwych uwag, zwłaszcza Gilmour, który twierdził, że większość kawałków nie jest w jego guście.

Musiało dojść do rozstania. Waters odszedł i zamierzał odebrać kolegom nazwę. Gilmour replikował, że zespół będzie nadal grał pod rozreklamowanym szyldem i nagra płytę bez Watersa. „W takim razie nie odchodzę. Będę siedział w studiu i wszystko krytykował” – odparł były frontman, którego słowa cytuje Mark Blake w książce „Prędzej świnie zaczną latać” (2012).

Grupa przetrwała trudny czas. Przekonała fanów, że jest w stanie wytrwać bez Watersa, nagrała nowy materiał (płyty „A Momentary Lapse of Reason” i „The Division Bell”). Hossa trwała niecałe 10 lat – w połowie lat 90. Floydzi z Gilmourem jako frontmanem zakończyli działalność.

Fani domagali się powrotu. Marzyli o zobaczeniu Gilmoura i Watersa na jednej scenie. Kurtuazyjne przymiarki do takiego spotkania były czynione, gdy do końca dobiegała trasa koncertowa „The Division Bell” z 1994 r. Waters dostał propozycję, ale ją odrzucił, a koncerty Pink Floydów bez swojego udziału nazywał zdradą. Trzeba było kilkunastu lat na ostudzenie emocji.

Pomogły okoliczności. Bob Geldof – znany z organizacji głośnych koncertów rockowych Live Aid dla głodującej Etiopii – startował w 2005 r. z kolejnym charytatywnym projektem. Live 8 – zaplanowany jako seria występów światowych gwiazd – miał znów zwrócić uwagę na afrykańskie problemy: głód, biedę, bezrobocie, AIDS. Floydzi nie grali już od lat, więc Geldof wszystkich obdzwonił, namawiał, przekonywał, że chodzi o wyższe wartości, o ratowanie świata. Waters się zgodził, Gilmour się namyślał. Warunek był jeden – Waters musi zadzwonić do Gilmoura. Przełamał opory i zadzwonił. Floydzi wystąpili w starym składzie, ale trudno im było się dogadać. „Sprzeczki dotyczące setlisty jedynie podkreśliły, jak bardzo Waters i Gilmour oddalili się od siebie. Dla odpowiedzialnego za większość pomysłów basisty najważniejsza była koncepcja. Dla gitarzysty pierwszeństwo miały muzyka i publiczność” – tak przygotowania do niełatwego powrotu podsumował w książce Mark Blake.

Cudze piosenki

Czasami lepiej nie wyciskać legendy jak cytryny. Niech zejdzie ze sceny niepokonana. Tak stało się z The Police. Płyta „Synchronicity” (1983) zamknęła fonograficzny dorobek grupy, która na przełomie lat 70. i 80. uchodziła za nowofalową rewelację światowego rocka. Sting, Andy Summers i Stewart Copeland dowiedli, że dobra muzyka obroni się sama, bez względu na podziały gatunkowe. Brytyjska maszyna do robienia przebojów stanęła po trzech amerykańskich koncertach w czerwcu 1986 r. Każdy poszedł w swoją stronę.

Najbardziej na rozstaniu zyskał Sting. Pisał hity dla The Police, a potem dla siebie. Po odejściu z zespołu wylansował choćby „Englishman in New York”, „Desert Rose”, „Fields of Gold” czy „Fragile”. Pożegnanie z kolegami naprawdę pomogło mu w karierze.

Zdaniem Stinga zespoły są dla nastolatków, a mężczyzna w średnim wieku powinien pracować na własny rachunek. Zwłaszcza taki, który jest samowystarczalny – śpiewa, gra (na basie) i pisze piosenki bez pomocy innych. Na początku repertuar Policjantów kompletował Copeland, później jednak Sting zaczął przynosić ciekawe piosenki, w tym „Roxanne”, która utorowała zespołowi drogę do kariery. Sting narzekał, że kawałki Andy’ego i Stewarta nie były tak dobre jak jego. Poza komponowaniem musiał więc… poprawiać utwory kolegów. Na tym polu dochodziło do konfliktów. „Tłumaczenie komuś, dlaczego jego piosenka nie działa, jest trochę jak mówienie, że jego dziewczyna jest brzydka” – opowiadał później lider The Police dziennikarzom.

Policjanci wytrzymali bez siebie 20 lat, jeśli nie liczyć koncertu na gali wprowadzającej ich do prestiżowej Rock and Roll Hall of Fame. W 2007 r. powrót przybrał kształt trasy koncertowej po Ameryce i Europie. Rok później zrekonstruowany zespół objechał Australię i Azję. Największy koncert odbył się w Dublinie – The Police przyszło posłuchać 82 tys. widzów. Kapela dotarła nawet pierwszy raz do Polski (zagrała na Stadionie Śląskim w Chorzowie). Stinga jednak nie interesowało dalsze granie w tym składzie. Już myślał o swojej nowej muzyce, a na trasie nie potrafił pisać piosenek. Potrzebował – co podkreślał – ciszy i spokoju. I tak też ostatecznie rozstał się jego zespół. ©Ⓟ