W KINACH | Figura ojca, często ojca nieobecnego, to stały motyw w kinie – o skomplikowanych relacjach z rodzicami powstawały tytuły świetne i wyjątkowo nieudane. Powrót Artura Urbańskiego do fabuły to raczej zapowiedź ważnego filmu niż spełnienie
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Artur Urbański złapał wiatr w żagle. Po wybitnym filmie szkolnym – „Smrodzie” – i świetnej telewizyjnej „Bellissimie” skupił się przede wszystkim na pracy w teatrze i w telewizji, realizował również dokumenty. „Ojciec” to na dobrą sprawę pełnometrażowy debiut tego cenionego twórcy, ale w międzyczasie Urbański nakręcił już kolejny film, „Kryształową dziewczynę”, drugi filmowy dyplom w historii Szkoły Filmowej w Łodzi. Jeżeli powracać na duży ekran, to z impetem.
„Ojciec” budzi jednak we mnie ambiwalentne uczucia. Urbański, również dyplomowany aktor, nie tylko zagrał w filmie główną rolę, ale też otwarcie postawił na autobiograficzność. Tymczasem sięganie po prywatność przez twórców grozi zawsze ryzykiem zarówno nadmiernej ekshibicji, jak i autoafirmacji. „Ojciec” to raczej ten drugi przypadek. Grany przez Urbańskiego Konstanty, ktoś w rodzaju porte parole reżysera, jest w udanym związku z pochodzącą z Italii Milą (dobra rola Karoliny Porcari), właśnie przygotowują się na narodziny pierwszego dziecka. Urbański portretuje otaczającą bohaterów rzeczywistość stołecznych artystycznych salonów i saloników, z ich przesadą, głupotami, łże-intelektualnymi gadkami. Jeżeli miało być w tym ostrze krytyki, to w wersji zdecydowanie zbyt łagodnej, żeby filmowo mogła znaczyć cokolwiek. W tle pojawia się galeria ekscentrycznych postaci drugiego planu, na przykład lesbijka Kate grana przez Renate Jett, osiedlowy podglądacz Andrzeja Konopki albo diler w wykonaniu Dawida Ogrodnika, ale to tylko scenariuszowe pionki bez wielkiej siły rażenia. W tej sytuacji cały ciężar dramaturgiczny spoczywa na Konstantym i jego ojcu, zagranym pięknie przez Zygmunta Malanowicza. Śmierć ojca stanowi zresztą spoiwo narracyjne i dosyć jednak naiwnie rymuje się z narodzinami dziecka. Zwłaszcza jednak retrospekcyjne sceny z udziałem Malanowicza są zdecydowanie najlepsze w filmie. W tych sekwencjach widać prawdziwy temperament reżysera, udowadnianą wiele razy w teatrze jego rzadką umiejętność wyciągania z aktora tego, co ukryte, najlepsze. Malanowicz zaś jak mało który artysta z jego pokolenia potrafi zagrać dramat ukryty pod maseczką drwiny lub niepokój ulokowany tuż obok pewności siebie. Niestety, siły ojcowsko-synowskiej relacji nie wystarcza na całość seansu, zbyt wiele czasu ekranowego zajmują zwyczajne snujstwo głównego bohatera, jego złote myśli, strukturalne klisze. Figura wrażliwca nieradzącego sobie z rzeczywistością została już tak doszczętnie zgrana przez kino, literaturę czy telewizję, że trzeba nie lada pomysłu, żeby wyjść z tego schematu zwycięsko. A Urbański najwyraźniej go nie miał.
Mimo wszystko „Ojciec”, pozostając filmem niespełnionym, ma w sobie dziwny, nie do końca dla mnie samego zrozumiały, nowofalowy urok. A kiedy ojciec Malanowicz mówi synowi: „Miej zawsze kogoś bliskiego. Sam człowiek nie jest w pełni człowiekiem, jest półczłowiekiem”, na filmowym niebie pojawia się światło. Prawda człowieka, prawda kina.
Ojciec | Polska 2015 | reżyseria: Artur Urbański | dystrybucja: Kino Świat | czas: 71 min | w kinach od 10 czerwca