Piosenkarz śpiewający cudzym głosem to żaden ewenement. Takie historie dzieją się na samych szczytach list przebojów. I często… nikomu nie przeszkadzają.
„If You Had My Love”, „Let’s Get Loud”, „Jenny from the Block” i wiele, wiele innych. Szacuje się, że amerykańska piosenkarka Jennifer Lopez, która wylansowała wspomniane hity, sprzedała w sumie ok. 75 mln egzemplarzy swoich płyt. Muzyczna kariera tej tancerki, aktorki, projektantki mody trwa od ćwierćwiecza. Teraz jej notowania mogą spaść na łeb na szyję. W mediach społecznościowych rozeszła się informacja, że J.Lo nie jest tym głosem, za który się podaje.
A wszystko za sprawą internetowych zwierzeń Natashy Ramos na TikToku. Piosenkarka zdobyła się na brawurowe wyznanie: „To ja jestem głosem z «Jenny from the Block»”. A w następnym filmiku tylko dorzuciła, że to ona śpiewała „I’m Glad”, „The One”, „Loving You” i „Baby I Love U”.
Ramos jest wymieniona na płycie „This Is Me… Then” jako artystka z chórku. Tyle że jej zdaniem jej wokale nagrywane jako tło dla Jennifer zostały wykorzystane jako głos prowadzący. „Weszła do studia i nagrała kilka wokali na tle moich. Jestem przekonana, że całkowicie ściszyli jej wokal, ponieważ brzmi on prawie identycznie jak w utworze referencyjnym (który służy za wyjściowy wzór dla przyszłej piosenki – red.)” – tak o kulisach sesji nagraniowej z udziałem J.Lo opowiada Natasha Ramos.
W całej historii nie chodzi chyba jednak o ujawnienie prawdy, tylko o pieniądze. Piosenkarka z drugiego szeregu uważa, że została finansowo wykorzystana, a rykoszetem dostało się gwieździe. I teraz internet nie zostawia suchej nitki na Jennifer Lopez: nie dość, że nie potrafi śpiewać, to jeszcze maskuje swoje braki warsztatowe, żerując na prawdziwych talentach.
Nawet jeśli to prawda, to nie ona pierwsza i nie ostatnia.
Spóźniony Iglesias
Julio Iglesias zasłynął z popularyzacji latynoskich przebojów, romantycznych ballad śpiewanych po angielsku, włosku, francusku czy niemiecku. Poliglota i estradowy dżentelmen. Kiedy w 1996 r. odbierał nagrodę Grammy za album „Tango”, jego najmłodszy syn Enrique miał już za sobą udany debiut na scenie i chełpił się statusem wschodzącej gwiazdy na latynoskim rynku. Trasa koncertowa sponsorowana przez sieć McDonald’s nakręcała apetyt na piosenki młodego Iglesiasa, ale Acapulco (gdzie miał miejsce duży show Enrique przed kamerami telewizyjnymi) to nie Los Angeles. Syn marzył, aby przerosnąć ojca, ale potrzebował do tego sukcesu w Ameryce. Z pomocą przyszedł mu znany aktor. Will Smith zainteresował twórców filmu „Bardzo dziki zachód” utworem „Bailamos”, który był singlem promującym pierwszy anglojęzyczny album piosenkarza, pt. „Enrique”.
Piosenka stała się przebojem, a nie ustępowały jej inne hity: „Be With You”, „Rhythm Divine” czy – zaśpiewane w duecie z Whitney Houston – „Could I Have This Kiss Forever”. Enrique osiągnął szczyt. Młody, przystojny – podobał się nastolatkom. A jego liryczne piosenki o miłości, którym towarzyszyły teledyski z półnagimi statystami, nie schodziły z młodzieżowych list przebojów.
Rozchwytywany młody Iglesias przyleciał też do Polski, by dać duży koncert dla fanów ze środkowej Europy. I czar prysł. Podczas wykonywania „Rhythm Divine” na warszawskim Torwarze doszło do wstydliwej wpadki. Piosenkarz skończył zwrotkę, odszedł od mikrofonu, odwrócił się w bok i nagle… dał się słyszeć w refrenie. Tyle że był daleko… Spóźniony Iglesias próbował uratować show – chwycił mikrofon i wrócił do śpiewania, ale było po wszystkim. Koncert był transmitowany, a wycięty fragment z wpadką wokalisty śpiewającego z playbacku pokazywano w wielu stacjach telewizyjnych. Dziś stałby się viralem.
Wtedy nie było mediów społecznościowych, więc artysta uratował skórę i nie został bohaterem memu, z którego śmieje się cały internet. Ale i tak musiał się gęsto tłumaczyć. Aferę podsycił amerykański satyryk Howard Stern, który przekonywał, że Enrique nie potrafi śpiewać, dlatego posiłkuje się na koncertach głosem puszczanym z taśmy. Na potwierdzenie tych zarzutów Stern upublicznił nagranie „Rhythm Divine” w wersji bez playbacku z programu „The Howard Stern Show”. Tego nie dało się słuchać. Wokalista fałszował i przekrzykiwał zespół. Choć na końcu i tak dostał oklaski.
Współpracownicy artysty twierdzili, że takie wykonanie fragmentu było celowym dowcipem (w końcu nagranym do programu satyrycznego), a nie przykładem wokalnej nieudolności, że Enrique może w każdej chwili przyjść do Sterna i publicznie zaśpiewać „Rhythm Divine” w wersji akustycznej, żeby nie pozostawić żadnych wątpliwości. Tak też się stało. Iglesias wykonał swój przebój – tym razem samodzielnie i poprawnie. Stern pogratulował mu występu: „Naprawdę potrafisz śpiewać. Ale byłeś niebezpiecznie blisko końca swojej kariery”. Na co piosenkarz zaproponował wykonanie na żywo „Rhythm Divine” w wersji z feralnej taśmy i po chwili beczącym głosem celowo sparodiował swój przebój.
Od występu na Torwarze minęło ćwierć wieku. Przez ten cały czas latynoski piosenkarz nagrywał kolejne przeboje i koncertował bez przeszkód. Dopiero teraz rozważa zakończenie przygody estradowej i domyka swoją dyskografię, o czym świadczy tegoroczny album „Finał” (tom 2). Ale to jego świadoma decyzja. Warszawski incydent ostatecznie nie zaszkodził mu w karierze.
Nieme usta Boney M.
Historia koncertu Enrique na Torwarze jest niczym w porównaniu z estradową katastrofą, jaka przydarzyła się niemieckiej kapeli Milli Vanilli w Bristolu. Opromieniony wielkim sukcesem kasowym po wydaniu debiutanckiej płyty „All or Nothing” (30 mln egzemplarzy sprzedanych na całym świecie) duet Fabrice’a Morvana i Roberta Pilatusa jeździł z koncertami po świecie i promował swój największy przebój „Girl You Know, It’s True”. I długo nikt się nawet nie domyślał, że cały ten zespół to jeden wielki szwindel. Publiczność dobrze się bawiła, kupowała płyty, przychodziła na koncerty. Tyle że główni bohaterowie nie potrafili śpiewać – jedynie poruszali ustami do mikrofonu. Dopiero koncert w Bristolu obnażył słabość całego przedsięwzięcia. Pech chciał, że akurat w trakcie wykonywania „Girl You Know, It’s True” zacięła się taśma i zapętlony refren trwał i trwał. Na scenie zapanowała konsternacja. Morvan i Pilatus tego się nie spodziewali. Po prostu zgłupieli i – niewiele się namyślając – uciekli ze sceny.
Głos słyszalny na nagraniach „Girl You Know, It’s True” tak naprawdę należał do Charlesa Shawa – amerykańskiego rapera, który został zatrudniony do zaśpiewania piosenek na albumie „All or Nothing”. Pomagało mu jeszcze dwóch innych wokalistów. Morvan i Pilatus tylko odgrywali role frontmanów. Całą prawdę opowiedział mediom Shaw, ale później zaczął kluczyć – podobno pod presją producenta muzycznego Franka Fariana, który wymyślił Milli Vanilli, a paplającemu raperowi miał oferować niezłe pieniądze za milczenie.
Branża muzyczna przyznała jeszcze duetowi nagrodę Grammy za debiutancki album. Ale faktów nie dało się dłużej tuszować. W końcu sam Farian przyznał, że Robert i Fabrice nie wydali z siebie ani jednego dźwięku na płycie. Pojawiali się wyłącznie w teledyskach do piosenek. A ich sztandarowy utwór „Girl You Know, It’s True” to też pożyczony przebój. Piosenka została pierwotnie nagrana przez amerykańskich didżejów z formacji Numarx i wydana na albumie „Our Time Has Come”. Szybko trafiła do Europy i stała się hitem w niemieckich dyskotekach, gdzie musiał ją usłyszeć pochodzący z tego kraju Farian. Amerykański przemysł fonograficzny postanowił w końcu wyciągnąć konsekwencje wobec grupy oszustów i odebrał im wcześniej przyznaną nagrodę.
Podszywający się pod piosenkarzy duet próbował się później zrehabilitować i założył efemeryczną formację Rob & Fab, ale jego starania przeszły bez echa. Po skandalu Pilatus nie potrafił się pozbierać. Popadł w konflikt z prawem, trafił za kratki, do tego doszły używki – narkotyki i alkohol. Nie wyplątał się z nałogu i zmarł z przedawkowania w wieku 32 lat. Lepiej poradził sobie Morvan. Nagrał nawet solowy album „Love Revolution”, ale mało kto o nim wie, bo mało komu chciało się sprawdzać, czy były niby-wokalista Milli Vanilli naprawdę potrafi śpiewać.
Najważniejsze w tej historii nazwisko to Frank Farian (zmarł na początku tego roku). W młodości pracował jako kucharz. W końcu zbudował własne studio nagraniowe i założył zespół rockowy Frankie Farian & Die Schatten. Nieźle radził sobie jako solista, wylansował kilka kawałków i pojawił się w niemieckiej telewizji. Medialny kapitał przekuł w biznes muzyczny – otworzył dyskotekę i został łowcą talentów. Przyszły duet Milli Vanilli wypatrzył w jednym z monachijskich nocnych klubów. Był pod wrażeniem tego, jak Morvan i Pilatus się ruszali. I nie był to jego pierwszy raz.
Taki sam pomysł miał na Boney M. Niemiecki producent wynalazł czworo tancerzy – trzy kobiety (Liz Mitchell, Marcię Barrett i Maizie Williams) i jednego mężczyznę (Bobby’ego Farrella). Śpiewać potrafiły tylko dwie panie. Liz zaśpiewała większość partii solowych. Marcia (wcześniej sekretarka) jedynie dośpiewywała, a Maizie w ogóle nie uczestniczyła w nagraniach. Na scenie miała udawać, podobnie jak Farrell. Jego zadaniem było bawienie publiczności dzikim tańcem. I wzorowo wywiązywał się z tej roli. Mikrofon w dłoni gestykulującego gwiazdora był tylko pustym gadżetem, a pamiętny męski głos z „Baby Do You Wanna Bump”, „Rivers of Babylon” czy „Daddy Cool” należał do Fariana, który wcześniej wszystko sam nagrał.
Sopocki koszmar Mandaryny
Dyskusyjne talenty wokalne trafiają się także wśród polskich wykonawców. Najsłynniejszym jest… aktor Jerzy Stuhr, który na festiwalu w Opolu w 1977 r. rozbawił publiczność słowami, że „śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi”. Występ był oczywiście – bardzo udanym – skeczem kabaretowym.
Niestety nie zawsze tak jest. Przekonaliśmy się o tym w 2005 r. w Sopocie. Na międzynarodowy konkurs piosenki przyjechała wtedy Marta Wiśniewska – ówczesna żona wokalisty zespołu Ich Troje. Sopot miał być trampoliną do jej solowej kariery. Okazał się klapą. Ale po kolei. Mandaryna – bo takiego używała pseudonimu – trafiła do kapeli przyszłego męża jako tancerka. Zajmowała się choreografią koncertów, jednak szybko postanowiła stanąć za mikrofonem. Zadebiutowała w programie reality show „Jestem jaki jestem”, śpiewając piosenkę z dedykacją dla męża. Brała się potem za rockowe standardy („Here I Go Again” z repertuaru Whitesnake) i za piosenkę francuską (zaśpiewała remiks „L'été indien” Joego Dassina), w końcu nagrała płytę z kilkoma utworami dołączoną jako bonus do kobiecego czasopisma. A wreszcie pojechała do Sopotu.
Na festiwal Mandaryna zgłosiła piosenkę „Ev’ry Night”. Publiczność kojarzyła utwór z teledysku nagranego w słonecznej Chorwacji. Woda, łódka, impreza, opalone blondynki z długimi tipsami, w cekinowych stanikach i Marta Wiśniewska wynurzająca się z basenu, do którego zamiast plastikowych piłeczek wrzucono mandarynki. Skoczny beat i ruchy biodrami odwracały uwagę od umiejętności wokalnych. Na żywo to co innego. Marta nie udźwignęła występu. Śpiewała poza tonacją, jej głos zanikał, a kiedy wracał, to okrutnie fałszywie. Obfita choreografia i święcące kostiumy nie przykryły fatalnego wrażenia. Media nie miały litości. „Gazeta Wyborcza” pisała o największej porażce festiwalu, a „Super Express” wytykał Mandarynie, że śpiewała nieczysto, zapomniała tekstu i nie porywała tańcem. Mimo miażdżącej krytyki ludziom się podobało. W głosowaniu widzów Mandaryna zajęła drugie miejsce.
Robiła kilkuletnie przerwy od koncertowania, po czym wracała i nadal śpiewała piosenki – własne, cudze, solo, z gośćmi. W 2022 r. opublikowała piosenkę „Po(między)” z autorskim tekstem, w której próbuje rapować. Najbardziej zaskakiwał niezły głos. „Królowa muzyki dance w nowej odsłonie” – czytamy w opisie piosenki na serwisie YouTube. I dopisek, że „Po(między)” jest zwiastunem dalszych działań i nadchodzących kroków. Ale dwa lata minęły i cisza.
Przy instrumencie
Bywa, że skądinąd dobry muzyk wysypuje się na koncertach. Koledzy z zespołu o tym wiedzą, więc aby uchronić kolegę i całą kapelę przed kompromitacją, wspomagają go playbackiem.
Taka sytuacja miała miejsce w heavymetalowej formacji Mötley Crüe. Były gitarzysta Mick Mars, który występował w zespole od jego powstania na początku lat 80. do ubiegłego roku, zaczął popełniać coraz więcej błędów na koncertach. Albo po prostu nie wiedział, co ma zagrać, bo zapominał swoich partii. W rozmowie z miesięcznikiem „Teraz Rock” pozostali muzycy Mötley Crüe opowiadali wprost, że Marsowi zdarzało się w trakcie jednej piosenki zagrać fragment innej, co wprowadzało fanów w osłupienie. Postanowiono podczas występów na żywo wspomagać go playbackiem i w miejscach, które sprawiają mu trudności, puszczać z komputera przygotowane zawczasu podkłady na podstawie nagranych przez Marsa partii gitarowych z wcześniejszych koncertów. Ściema? „Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, nie ma oszustwa. Wszyscy tak robią” – tłumaczył dziennikarzowi miesięcznika „Teraz Rock” basista zespołu Nikki Sixx, o którym Mars – kiedy już odszedł z Mötley Crüe – rozpowiadał podobne rzeczy. Sixx miał na koncertach tylko markować, że gra na basie. Jego partie – tak twierdził gitarzysta – pochodziły z komputera.
Czasami gorzka prawda – na temat szachrajstw piosenkowych i słabości artystów – jest skrzętnie ukrywana przed fanami i wychodzi dopiero po latach, kiedy o szczerość nikt się już nie upomina. Taki los spotkał piosenkę „Niewiele ci mogę dać”. Jej kręgosłupem jest liryczna partia fortepianu. Kiedy muzycy spotykali się na próbach, na klawiszach grał Zbigniew Hołdys, ale chciał usłyszeć, jak fortepian brzmi z sali. Gitarzysta Ryszard Sygitowicz zaoferował, że usiądzie do pianina, aby kolega mógł posłuchać efektu końcowego. Zagrał znakomicie, trochę w stylu „Song for Guy” Eltona Johna, piękną barwą. Od razu umilkły dywagacje, kto będzie grał w studiu podczas rejestracji piosenki na płytę. „Niewiele ci mogę dać” skomponował Hołdys, ale cały pianistyczny podkład to już robota Sygitowicza.
Płyta była wielkim sukcesem. Rozeszła się w nakładzie 870 tys. egzemplarzy i katapultowała Perfect do ekstraklasy polskiego rocka. Ale kiedy ukazała się na rynku, Sygitowicza nie było już w zespole… Na liście wykonawców jego nazwisko widniało, ale partię fortepianową w „Niewiele ci mogę dać” przypisano Hołdysowi. Poruszony Ryszard wziął płytę pod pachę i poszedł się rozmówić z kolegą. Ten – wyraźnie zakłopotany – odparł jednak, że to nie jego wina. Polskie Nagrania, które wydawały płytę, musiały po prostu pomylić się w druku.
Kiedy po ponad 30 latach wznowiono album w wersji kompaktowej, w opisie płyty przy fortepianie dalej siedział Hołdys. Dopiero w ubiegłorocznym wydaniu kultowego longplaya poprawiono ten błąd. ©Ⓟ