Spotkałem Jonathana Brilla kilka dni temu w Warszawie. Uświadomiłem sobie przy tej okazji, że jakimś cudem przegapiłem polską premierę jego książki „Dzikie fale”. Czym prędzej nadrabiam tę zaległość.
Spotkałem Jonathana Brilla kilka dni temu w Warszawie. Uświadomiłem sobie przy tej okazji, że jakimś cudem przegapiłem polską premierę jego książki „Dzikie fale”. Czym prędzej nadrabiam tę zaległość.
Nawet na hiperkonkurencyjnym rynku pisarzy poradników biznesowych Amerykanin zdołał wyrobić sobie w ostatnich latach renomę. Trochę jak wciąż popularny Nassim Taleb, Brill porusza temat antykruchości. Uczy, jak budować organizacje i modele biznesowe pewne, oparte na solidnych fundamentach, czyniąc to w warunkach nieustannej zmienności. To są właśnie owe tytułowe dzikie fale, które porwą w końcu każde przedsięwzięcie.
Taleb był jednak – jak dla mnie – zbyt poważny. Trochę za bardzo pretensjonalny, bo pozujący na spadkobiercę Pascala i Kanta. Brill jest zwyczajny. Zaczyna od rady, żeby zawsze mieć na oku pięć czy dziesięć najważniejszych trendów. Robotyzacja, zbrojenia, sztuczna inteligencja. Takie rzeczy. Trudno się nie zgodzić. Jeśli chcecie surfować na wysokich falach, to musicie wiedzieć, gdzie się pojawiają.
Idźmy dalej. Gdy już płyniecie na fali, nie próbujcie jej dopasowywać do waszych oczekiwań. Odwrotnie, otwórzcie się na przypadkowość, którą ta fala wam przyniesie. Obraca was? Świetnie. Musicie zachowywać się tak, jak gdybyście tylko na to zawsze czekali. Zerwało wam żagiel? Działajcie, jakby to było najlepsze, co mogło wam się przytrafić.
Może troszkę podkręcam. Ale tylko trochę. Brzmi to oczywiście jak jedno wielkie szaleństwo. Ale w tym szaleństwie Jonathan Brill jest autentyczny. Jego metafora fali, żywiołu morskiego przemawia do wyobraźni. W biznesie (i w życiu) tak to przecież działa. Trendów jest cała masa. Jedne nam sprzyjają, a inne szkodzą. Rzecz w tym, by nauczyć się pływać na wszystkich falach. I tych dobrych, i tych złych. ©Ⓟ