To historia jak z bajki, american dream w czystej postaci. Przez kilkadziesiąt lat urodzony w 1948 roku Charles Bradley udawał Jamesa Browna, występując w podrzędnych knajpach. Dopiero pięć lat temu zadebiutował – już jako ponad 60-letni wokalista – pierwszą solową płytą „No Time for Dreaming”. Od tego czasu trwa jego niezwykła kariera. Jej kolejnym etapem jest nowa płyta Charlesa „Changes”.

Dziennik Gazeta Prawna
Po raz pierwszy zobaczyłem Bradleya na katowickim Off Festivalu w 2012 roku. Wyszedł na scenę w czerwonej błyszczącej kurtce, chwilę się pobujał i zaczął śpiewać. Widownia oszalała. Tak było już do końca występu. Charles dziękował publice płacząc, wychodził na bis i mówił o miłości do ludzi. Jego występ był jednym z najbardziej poruszających przeżyć festiwalu. Bradley podbił serca szczerością, skromnością i wyjątkowym głosem przypominającym złote lata soulu i funku. W tym samym roku premierę miał film dokumentalny o muzyku „Charles Bradley: Soul of America”, opowieść o odkrytym talencie, jego zwyczajnym życiu i przygotowaniach do pierwszej płyty. Mimo że Charles przez kilkadziesiąt lat marzył o solowej płycie, kiedy wreszcie doszło do jej realizacji, niełatwo było mu pokazać siebie, być Charlesem Bradleyem, po tym, jak przez lata przebierał się i śpiewał jak James Brown.
Legendarnego muzyka Bradley zobaczył po raz pierwszy jako nastolatek. W 1962 roku siostra zabrała go na koncert Browna w słynnym klubie Apollo w Harlemie. W jednym z wywiadów Charles powiedział: „Biło z niego światło, zawładnął sceną. Pomyślałem wtedy: Boże, chcę być jak on”. Zanim stał się imitatorem jego stylu, szwendał się po Stanach, wykonując przeróżne zawody. W połowie lat 90. przeprowadził się na Brooklyn, by opiekować się mamą. Przeżył załamanie, kiedy zastrzelono jego brata, miał problemy zdrowotne, ale wreszcie wyśpiewywanie hitów Jamesa Browna i przebieranie się za niego przyniosło efekt. Pewnej nocy zobaczył jego występ współwłaściciel niezależnego nowojorskiego wydawnictwa Daptone Records. Zaproponowali mu kontrakt. Chcieli poznać prawdziwe oblicze Charlesa i wydać jego pierwszą solową płytę. Pomogli mu w pisaniu tekstów, poznali z nowym zespołem, pisali wspólnie piosenki i wreszcie wypuścili płytę. Album zebrał znakomite recenzje za wzruszające, szczere teksty, drżący, mocny wokal Bradleya i miraż klasycznego soulu i funku. Sen Charlesa zaczął się ziszczać. Dwa lata później ukazało się znakomite „Victim of Love”. Teraz mamy „Changes”.
Tytuł został zaczerpnięty z piosenki Black Sabbath. Jak mówi Bradley: „To dla mnie wyjątkowy numer, bo śpiewając go, myślę o zmianach, które zaszły w moim życia od czasu śmierci mamy”. Pozostałe teksty opowiadają głównie o sile miłości, ale Charles nie bawi się w tylko w poruszające ballady. Jest też energiczny i dziki. Zupełnie jak James Brown.
W filmie „Charles Bradley: Soul of America” są ujęcia pokazujące, jak bohater wzrusza się swoją pierwszą wzmianką w gazecie, wyprzedanym koncertem, płytą. Dziś stało się to dla niego codziennością. Doszedł do tego, o czym zawsze marzył. Stał się wokalistą Charlesem Bradleyem. Obyśmy mogli jeszcze zobaczyć jego łzy w Polsce, bo Bradley to odkrycie na miarę Sixto Rodrigueza.
Charles Bradley | Changes | Daptone