Dziennikarz ekonomiczny „Newsweeka” Marek Rabij podjął próbę napisania ambitnego reportażu. Ale w sumie przez całą książkę nie mógł się zdecydować: czy to ma być rzecz o losie lumpenproletariatu szyjącego w Bangladeszu T-shirty dla największych marek odzieżowych zachodniego świata, czy raczej opowieść o machinie globalnego wyzysku, w której każdy uczestnik uważa się tylko za trybik.
/>
Szkoda, że Rabij nie zdecydował się albo na jedno, albo na drugie. Bo to sprawiło, że miota się w swojej książce od jednego do drugiego projektu. A to pokazuje nam kawałek współczesnej Dhaki (stolica Bangladeszu). Z jej slumsami kleconymi wzdłuż torów kolejowych, miastem dławiącym się w spalinach wydzielanych przez jeden wielki korek, wegetującymi ludźmi gotowymi podjąć jakąkolwiek pracę oraz szwalniami, w których tragedia taka ja ta z 2013 r., gdy zawaliła się Rana Plaza, grzebiąc ponad tysiąc osób, może się powtórzyć w każdej chwili. Potem znów jednak Rabij zmienia perspektywę. Próbuje pokazać czytelnikowi, jak działa cały ten system. Bo przecież nie jest tak, że zachodnie firmy odzieżowe w stylu H&M czy polskiego LPP stawiają w Dhace fabryki, w których zatrudniają niemal darmową siłę roboczą.
Oczywiście po drodze jest cała masa pośredników, co rozmywa zupełnie jakąkolwiek odpowiedzialność. Rabij jest też dosyć sceptyczny wobec możliwości zmiany sytuacji. Celnie punktuje oderwanie od rzeczywistości i nieskuteczność zachodnich organizacji walczących o prawa pracownicze. Nie ma też złudzeń co do perspektyw wydźwignięcia się samych Bengalczyków. Ot, choćby dzięki propracowniczej polityce rządowej. Z drugiej strony Rabij nie jest też liberalnym ortodoksem. Wie (i nawet to sygnalizuje), że globalny kapitalizm obecne patologie będzie tylko pogłębiał.
Każdy z tych elementów Rabijowej układanki jest z osobna ciekawy. Widać też, że dla autora Azja i tamtejszy przemysł tekstylny nie są tylko kolejnymi dziennikarskimi tematami, przy których zatrzymał się na chwileczkę, by zaraz pomknąć ku kolejnym. Mój problem z tą książką nie tkwi jednak w deficycie informacji czy fachowego zrozumienia opisywanych procesów. To, czego tu brakuje, to zdecydowane pociągnięcie któregoś z wątków. Prawie nie ma szerszego tła, na którym opisywani bohaterowie staliby się bardziej żywi, czytelni i zrozumiali. Brakuje odwołań do historii społecznej, politycznej i ekonomicznej. Do prób radzenia sobie z problemem biedy, która nie jest wszak w tej części świata zjawiskiem nowym. Podobnie jest, gdy Rabij opisuje wielką machinę globalnego handlu tekstyliami. Skoro widzi patologie i czasem nawet nazywa je po imieniu, to dlaczego nie rozmawia z ludźmi, którzy mogą na ich temat powiedzieć więcej? Autor tego jednak nie robi i dlatego tak rzadko dostrzega, że to tylko część wielkiej i toczącej się od dawna debaty o ciemnej stronie kapitalizmu. Gdyby to zrobił, natychmiast pojawiłoby się i więcej nitek łączących bengalskie odzieżowe niewolnictwo z problemami pierwszego świata: prekariatem, nierównościami i patologiami globalizacji. Dostrzegłby też więcej rozwiązań i nie zostawiał czytelnika z takim dojmującym (i nie do końca prawdziwym) przekonaniem, że tak to było, jest i pewnie będzie. Aha, no i dlaczego temat gdańskiej firmy LPP, której metki znaleziono w ruinach budynku Rana Plaza, nie doczekał się w tej książce rozwinięcia? Wszak – jak zrozumiałem – był to główny powód zajęcia się sprawą tragedii przez polską edycję „Newsweeka”.
Wszystkie te krytyczne uwagi nie zmieniają oczywiście pozytywnej oceny tego, co w tej książce jest najlepsze. Dobrego języka, rozumienia Azji i reporterskiego słuchu autora Marka Rabija. Czekam na kolejne publikacje.