Spośród wszystkich dramatów Antoniego Czechowa „Płatonow” najbardziej dziś inspiruje artystów. Przykładem spektakl Konstantina Bogomołowa w Krakowie – ekstrawagancki, narkotyczny w rytmie, hipnotyzujący
Nie dawniej niż w październiku w ramach Spotkań Teatrów Narodowych Warszawę odwiedził wiedeński Burgtheater właśnie z „Płatonowem”. Blisko pięciogodzinny spektakl zdumiewał, bo łotewskiemu reżyserowi Alvisowi Hermanisowi udało się zbudować zaskakująco wierną imitację życia. Scenograf Monika Pormale stworzyła przed naszymi oczami wieloizbowe domostwo. Naprzeciw pokój, po prawej salon, za drzwiami następny, w dalszym planie bujny ogród z pędami zieleni wdzierającymi się do środka. Bywało niegdyś tak, że najbardziej efektowne dekoracje były nagradzane rzęsistymi oklaskami tuż po uniesieniu kurtyny. Gdyby ów zwyczaj nie odszedł w niepamięć, niezwykłe dzieło Pormale zasłużyłoby na owację na stojąco.
Nie tylko ono jednak decydowało o klasie wiedeńskiej inscenizacji. Już raczej to, że Hermanis, jak niegdyś Krystian Lupa w swoich przedstawieniach, unieważnił czas, sprawiając, że sceniczne zdarzenia działy się, by tak rzec, w czasie rzeczywistym. Niepopędzane biegiem akcji musiały wybrzmieć do ostatniej nuty. No i to jeszcze, że „Płatonow” z Burgtheater dział się na wielu planach. Kiedy najbliżej nas bohaterowie toczyli niekończące się rozmowy, za drzwiami z przezroczystymi szybami trwała wieczerza. Słyszeliśmy szczęk sztućców i brzęk talerzy, widzieliśmy, jak ludzie ze sztuki Czechowa prowadzą z sobą zażartą dyskusję. Było tak, jak zwykle w takich sytuacjach jest.
I jeszcze fenomenalni aktorzy, z Martinem Wuttkem w roli tytułowej. Jego Płatonow był znacznie starszy, niż zapisane jest w dramacie, nieefektowny, z pozoru nawet nieciekawy. Krótki czas obcowania z tą personą pozwalał jednak dostrzec, jak wielkie drzemią w nim emocje, jak dojmujące jest poczucie niespełnienia. A że Płatonow Wuttkego był jednym z wielu, bo nie została dana mu wyjątkowość? Tego chciał reżyser i aktor, a nam pozostawało przyznać, że taka interpretacja głównej postaci idealnie wpisywała się w nastrój widowiska z Wiednia. A Hermanisa uznać za jednego z najwybitniejszych dziś w teatrze architektów nastroju właśnie – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi.
Powracam do wspaniałego przedstawienia sprzed dłuższej chwili, bo nie zyskało ono u nas bardziej pieczołowitego opisu, ale nie tylko dlatego. „Płatonow” Antoniego Czechowa od ponad dwóch dekad nie opuszcza polskich scen. Pierwszy zobaczył jego siłę Jerzy Jarocki w dyptyku zrealizowanym w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Także w dwóch odsłonach swojego „Płatonowa” w krakowskiej PWST ukazał Krystian Lupa. Mieliśmy jeszcze wiele inscenizacji. Sięgali po niedokończony utwór Czechowa Agnieszka Glińska, Paweł Miśkiewicz, Grzegorz Wiśniewski. Maksymalistyczne, a jednak przecież nierówne dzieło, dopiero zapowiedź wielkich dramatów autora „Wiśniowego sadu” i jego najważniejszych tematów, inspiruje artystów dziś szczególnie mocno. Może ze względu na bohatera – człowieka zbędnego, bliskiego wielu typom ze współczesności? A może przez to, że niespełna dwudziestoletni Czechow zarysował w swoim debiucie krajobraz nadciągającego rozpadu, krachu więzi i próby – nieskutecznej oczywiście – obrony najpiękniejszych uczuć. Łatwo byłoby w tym dostrzec aktualność „Sztuki niedokończonej”, ale byłby to tylko frazes. Lepiej powiedzieć, że nawet to niedoskonałe, za każdym razem domagające się adaptacji scenicznej dzieło pisarza z Taganroga ma w sobie siłę arcydzieła – wybrzmiewa niezależnie od okoliczności. Chociaż za każdym razem znaczy jednak trochę co innego.
Powoli zbliżam się do „Płatonowa” ze Starego Teatru w Krakowie. Jest to zapewne najbardziej ekstrawagancka inscenizacja tego tekstu, jaką nie tylko mnie zdarzyło się zobaczyć. Warto jednak przestać unosić brwi i dziwić się rozwiązaniom zastosowanym przez Konstantina Bogomołowa, i przyjąć je, uważnie słuchając scenicznych postaci. Wtedy interpretacja artysty przestanie zaskakiwać. Nie szokowanie było jego celem.
Bogomołow to dziś może najbardziej prominentna postać rosyjskiej reżyserii. Pracuje na najważniejszych scenach, włącznie z moskiewskim MChAT-em, czasami mówi się o nim w kontekście obejmowania dyrekcji prestiżowych placówek. Tyle że te przewidywania się nie spełniają, bo jest to twórca idący własną drogą, a takich trudno komukolwiek podporządkować. Przekonaliśmy się o tym także i my, kiedy w warszawskim Teatrze Narodowym przygotował do spodu oryginalną wariację na temat „Lodu” Władimira Sorokina. Niektórzy zżymali się, że z oczekiwań na arcydzieło zrodziło się skromniutkie sceniczne słuchowisko. Nie dostrzegali siły wizji Bogomołowa, który przenosił nas w inny świat, uwiarygodniał najbardziej ekstremalne stany. Był przy tym w swym artystycznym geście na wskroś radykalny – chciał wszystkiego, ryzykował, że zostanie z niczym. „Lód” z Narodowego zbyt szybko skończył swoje sceniczne życie. Dla mnie pozostał nierozpoznanym przez wielu arcydziełem.
„Płatonow” z Krakowa operuje mniejszą skalą. Wszystko – jakże inaczej niż u Hermanisa – dzieje się w jednym niewielkim pomieszczeniu. Stara szafa i stół, kilka krzeseł, ale obok kanapa jak z typowego dziś salonu i podniszczona leżanka, do tego pralka i lodówka, też nienowe. Melanż dziwaczny na pierwszy rzut, a już za chwilę zrozumiały. Przestrzeń projektowana przez Larisę Łomakinę odbiera dramatowi osadzenie w czasie oraz podkreśla, że można grać ten utwór, zapominając o przynależności bohaterów do poszczególnych warstw społeczeństwa. Postaci z krakowskiego Płatonowa nie noszą ani na zewnątrz, ani w sobie stygmatów arystokracji albo niższej sfery. Są ich pozbawieni, gdyż Bogomołow zainteresowany jest przede wszystkim wypaleniem uczuć, brakiem poczucia sensu egzystencji, a te nie zależą od miejsca na społecznej drabinie. Na pierwszy rzut oka zdaje się, że w Starym Teatrze kpi sobie z wierności dramatowi, folgując najbardziej ekstrawaganckim pomysłom, ale to tylko złudzenie. Ma ten reżyser – wiem od „Lodu” – rzadką zdolność docierania do esencji uczuć i słów. Tyle że drogi wybiera czasem zupełnie wyjątkowe. Jego prawo.
Generałową Wojnicew jest Adam Nawojczyk, młodym Nikołajem Tryleckim Anna Dymna, jego ojcem naprawdę młoda Jaśmina Polak, Sergiejem Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, jego świeżo poślubioną żoną Sofią Zbigniew Kaleta. Prostolinijną Saszę gra Bartosz Bielenia, ubranego w zwierzęcy strój Osipa Ewa Kolasińska. Wymieniam część w całości świetnej obsady przedstawienia, aby ukazać metodę Bogomołowa. Michaiłem Płatonowem została Anna Radwan-Gancarczyk. Tyle że żadna z aktorek nie udaje mężczyzny, żaden z aktorów nie udaje kobiety. Czy oznacza to, że w Starym Teatrze Płatonow jest kobietą, natomiast Anna Wojnicew mężczyzną? Też nie. „Płatonow mnie boli” – napisał Czechow, ale ta kwestia w adaptacji Bogomołowa została wykreślona. A jednak przypomina się często podczas seansu. Płatonow to stan emocji, choroba duszy, a te nie zależą od płci. Rosyjski reżyser odbiera więc sztuce kontekst płci, celowo stępia erotyczny wymiar kolejnych miłosnych podbojów bohatera. W zamian otrzymujemy przejmujący obraz ludzi wydrążonych, do cna wypalonych, żyjących już chyba tylko z przyzwyczajenia. Wystarczy spojrzeć na prolog, którym Anna Dymna kładzie się na kanapie i na długo zastyga w milczącym bezruchu. A potem wciąż tą samą intonacją, z wyblakłą matowością w głosie, mówi. Jakby od słów nie zależało już nic, została wyłącznie pustka.
„Płatonow” Bogomołowa jest właśnie o tym. O świecie, który zamienił się w duchową pustynię, o tym, że słowa i gesty straciły jakąkolwiek moc. Przedstawienie rozwija się niespiesznie, bez wyraźnych kulminacji. Statyczne sceny idą po sobie w tej samej temperaturze. Mogłoby to odrzucać i nużyć, tymczasem wprowadza widzów (zapewne nie wszystkich, ten spektakl nie jest propozycją dla każdego) w dziwny stan niemal narkotycznego zahipnotyzowania. Scenę rozjaśnia z góry wiele rozproszonych świetlnych punktów. Zapewne reżyser widzi w nich gwiazdy, bo całość gra nie na rosyjskiej prowincji, ale gdziekolwiek – w jakimś kawałku wszechświata. Płatonow i inni – ludzie o pustych oczach, co już nie umieją nawet poczuć bólu – są jak mikroby, zagubione w nim, żyjące bez sensu i celu. Wystarczy spojrzeć na wybitną w roli tytułowej Annę Radwan-Gancarczyk. Wszystko ma w oczach, w nieruchomej jak maska twarzy.
Wiadomo, że Antoni Czechow napisał inną sztukę. Konstantin Bogomołow jednak jest mu wierny. Może nie literom, ale duchowi, a to najważniejsze.
„Płatonow” Antoniego Czechowa | reżyseria: Konstantin Bogomołow | Narodowy Stary Teatr w Krakowie