Największy kameleon muzyki znowu zaskoczył. W swoje 69. urodziny wypuścił album inspirowany jazzem. Efekt? Znakomity
Dziennik Gazeta Prawna

Trwa ładowanie wpisu

To już 25. album Davida Roberta Jonesa. Został wydany trzy lata po poprzednim „The Next Day”, który przerwał dekadę milczenia Brytyjczyka. Krążek otrzymał bardzo dobre recenzje. Bowie wypełnił go poprockowym materiałem, w którym odwoływał się w wielu miejscach do swoich poprzednich dokonań. Z „ ” jest inaczej. Bowie idzie na nim w alternatywno-jazzową stronę. Już zachwycają się nim recenzenci, ale czy album powtórzy sukces komercyjny poprzedniej płyty? To krążek w zasadzie antypopowy.
Tak naprawdę Bowie nas tą płytą trochę oszukuje. Nie wszystkie numery są tu bowiem zupełnie nowe. „Sue (Or in a Season of Crime)” poznaliśmy rok temu dzięki składance „Nothing Has Changed”, podobnie jak „’Tis a Pity She Was a Whore”. Trzeba jednak przyznać, że na „ ” zostały zreinterpretowane. Z kolei kawałek „Lazarus” pochodzi z wystawianego w Nowym Jorku musicalu, w którym główną rolę gra Michael C. Hall znany z serialu „Dexter”. Nie zmienia to jednak faktu, że album jako całość robi piorunujące wrażenie. Napisanie, że Bowie po raz pierwszy eksploruje na nim jazzowe rejony, byłoby lekkim nadużyciem, ale nigdy nie robił tego w tak wyrafinowany sposób. Wieloletni producent Davida Tony Visconti przyznał w niedawnym wywiadzie, że już w latach 60., kiedy się poznali, połączyła go z Bowiem fascynacja jazzem, takimi legendami gatunku jak kontrowersyjny innowator z połowy XX wieku Stan Kenton, pianista Gil Evans czy saksofonista Gerry Mulligan (podobno zafascynowany nim Bowie sam kupił saksofon). Już w słynnej piosence „Changes” z 1972 roku Bowie popisał się swoją grą na saksofonie. Awangardą jazzową powala w późniejszym o rok „Alladin Sane”, saksofony rządzą również w „Blue Jean” z połowy lat 80. Jazzu nie zabrakło na napisanym przez niego soundtracku „The Buddha of Suburbia”, a na płytę „Black Tie White Noise” z 1993 roku zaprosił genialnego trębacza Lestera Bowiego. W zeszłym roku David nagrał wraz z jazzową Maria Schneider Orchestra wspomniany już kawałek „Sue (Or in a Season of Crime)” i podczas tej sesji poznał niespełna 50-letniego saksofonistę Donny’ego McCaslina. To w dużej mierze on odpowiada za to, co słyszymy na „ ”. W jazzowym combo znalazł się także m.in. klawiszowiec Jason Lindner, który „New York Timesowi” zdradził, że Bowie dał swoim muzykom w studiu dużą wolność. Zazwyczaj jedyną jego instrukcją były słowa: „Have a good time”. Ci odwdzięczyli mu się wspaniałą muzyką.
Powala już otwierający numer „Blackstar”, którego fragment znalazł się w czołówce serialu „The Last Panthers”. Niesamowity, niepokojący klip do piosenki zrealizował reżyser serialu, wcześniej pracujący chociażby przy „Breaking Bad” i „The Walking Dead” Johan Renck (ma on też za sobą muzyczny epizod, jako Stakka Bo nagrał przed laty hit „Here We Go”). Ten dziesięciominutowy kawałek to mieszanka ciepłego Bowiego z demonicznym wokalem i do tego niespokojne wariactwo jazzrockowe z elementami ambientu. Trwa tu ciągła zmiana nastroju, którą Bowie pokazuje, że nie zamierza przymilać się do krótkiej, przewidywalnej i powtarzalnej popowej estetyki. Nie mniej dziwnie jest w drugiej kompozycji „’Tis a Pity She Was a Whore”. Mocnej liryce towarzyszą tu ostra jazda saksofonu i szybki bit. Bowie zwalnia w kolejnym numerze „Lazarus”. Kompozycja ma niby balladowy klimat, ale przesiąknięta jest jakimś nowofalowym chłodem. Mocne akordy gitary, wszechobecny saksofon i szalona końcówka tworzą z „Lazarus” jedną z lepszych kompozycji nie tylko na tej płycie Bowiego. Żywiołowo i nieco industrialnie robi się w „Sue (Or in a Season of Crime)”. Momentami mrocznie jak u Davida Lyncha jest w „Girl Loves Me”, w którym Bowie pozwala sobie na przekleństwa. Kolejne spowolnienie następuje w „Dollar Days”, jedynym kawałku, na który pomysł powstał już w studiu. Bowie wymyślił do niego melodie na gitarze akustycznej, a pozostali muzycy się dopasowali. Numer nie jest najmocniejszą stroną tej płyty, za to zapewne pasowałby do „The Next Day”. Wreszcie nadchodzi finałowe „I Can’t Give Everything Away”, również piosenkowe, na pewno łatwiej przyswajalne, niż pierwsza część albumu, oblicze Bowiego. Wzbogaca je solo gitarowe Bena Mondera.
Bowie i spółka nie bali się na „ ” niczego. Jest jazgot, improwizacja, ale są też piękne, melodyjne fragmenty. Do tego sam wokal Davida, czasami spowolniony, innym razem poruszony, niepokojący. To nie jest popowy album, tak jak nigdy Bowie nie był tylko gwiazdą pop. Był i jest poszukującym, odważnym kameleonem.
David Bowie | | Sony Music