Mam nadzieję, że „Rebelianci” zainspirują widzów tak, jak mnie „Gwiezdne wojny” – mówi Dave Filoni, współtwórca serialu „Star Wars: Rebelianci”
Mam nadzieję, że „Rebelianci” zainspirują widzów tak, jak mnie „Gwiezdne wojny” – mówi Dave Filoni, współtwórca serialu „Star Wars: Rebelianci”
/>
Zdarzyło ci się porównać drugi sezon „Rebeliantów” do „Imperium kontratakuje”. Co chciałeś przez to powiedzieć?
Chcemy zestawić stosunkowo skromne siły Rebelii z mocą Imperium, pokazać, jak nierówno rozłożone są szanse, i zagłębić się w charaktery postaci. Jeśli przypomnisz sobie „Imperium kontratakuje”, bez problemu zauważysz, jak bardzo dynamiczny to film, bo ekspozycja jest minimalna, już znasz reguły gry i zostajesz wrzucony w środek akcji, która nieustannie przyspiesza. I my również chcemy ten efekt osiągnąć.
Zdecydowaliście się na wprowadzenie postaci z klasycznej trylogii. Nie baliście się obcować z żelaznym kanonem?
Trochę tak, szczególnie w przypadku takiej ikony jak Darth Vader, którego postać jest głęboko zakorzeniona w popkulturze, lecz trzeba pamiętać, że akcję serialu osadziliśmy jeszcze przed pierwszym filmem, sporo możemy dopowiedzieć. Rzecz jasna pamiętając, że jego charakter i decyzje muszą pozostać w zgodzie z tym, kim staje się później. I to stanowi wyzwanie, ale uporaliśmy się z nim, bo nie mając do czynienia z opowieścią o Luke’u Skywalkerze, mogliśmy rozwinąć Dartha Vadera, nie musząc martwić się o jakiś fabularny bagaż. Kluczowy jest również powrót Ahsoki Tano, która znała go jeszcze jako Anakina Skywalkera.
Zdaje mi się jednak, że osią „Rebeliantów” jest relacja na linii Kanen – Ezra. Czy tak pozostanie?
Dla mnie to istotny aspekt serialu. Mamy bowiem eks-Jedi, który nie zdążył ukończyć swojego treningu, szkolącego chłopaka dorastającego w świecie bez Jedi. A teraz obaj będą musieli zmierzyć się z ciemną stroną, co jest nieuniknione, bo kiedy już raz zetkniesz się z mocą, prędzej czy później na nią natrafisz.
Odkąd LucasFilms zostało przejęte prze Disneya, budujecie na nowo uniwersum „Gwiezdnych wojen” i zastanawia mnie, jak koordynujecie działania, czy scenarzyści rozmawiają ze sobą, wymieniają się uwagami?
O tak, nasze biura są przeważnie niemal drzwi w drzwi, gadamy ze sobą codziennie, ale nie chodzi tylko o ustalenie tego, co możemy pokazać, a czego nie możemy, lecz upewnienie się, że każda opowiadana przez nas historia jest wyjątkowa i dodaje coś wartościowego do świata „Gwiezdnych wojen”. Dlatego staramy się, żeby każdy film, książka czy komiks zapewniał sięgającej po nie osobie inne doświadczenie. Nie chcemy się powtarzać.
Przed laty pracowałeś z samym George’em Lucasem. Czy po jego odejściu wiele się dla ciebie zmieniło?
George zawsze mi powtarzał, że któregoś dnia, gdy on odejdzie na emeryturę, będę musiał kontynuować jego dzieło. I kiedy to się faktycznie stało, byłem przygotowany, bo przez lata instruował mnie, jak zachować spójność świata „Gwiezdnych wojen”. Zawsze jednak praca dla Lucasfilm była grą zespołową, nadal mamy tutaj zespół świetnych ludzi. Szczerze mówiąc, mój zwyczajowy dzień niewiele się zmienił, bo George znakomicie nas wyszkolił, jednocześnie dbając o podkreślenie naszej indywidualności. Lucasfilm nigdy nie było tylko jedną osobą.
Często podkreślasz, że jesteś także fanem „Gwiezdnych wojen”. Czy nie przeszkadza ci to chłodno spojrzeć na niektóre aspekty twojej pracy?
Z czasem przychodzi doświadczenie, które pomaga ci podejmować decyzje niekoniecznie takie, jakie spodobałyby się tobie, ale jakie będą najlepsze dla fabuły. Odkąd przekroczyłem po raz pierwszy próg Lucasfilm, obiecałem sobie, że będę przede wszystkim dobrym pracownikiem, choć trudno otrząsnąć się, kiedy masz pracować z George’em Lucasem czy Frankiem Ozem. Ale nie muszę się już upominać, że przede wszystkim jestem reżyserem czy twórcą w ogóle, a dopiero potem fanem. Choć, rzecz jasna, pomaga mi to rozumieć ludzi, którzy oglądają moje rzeczy. Tak naprawdę praktycznie cała moja ekipa wychowała się na „Gwiezdnych wojnach”.
Czekasz, jako fan, na „Przebudzenie mocy”?
Jasne, a to, że wiem o filmie więcej niż przeciętny widz, wcale nie ujmuje mi entuzjazmu. To będzie cudowny dzień dla Lucasfilm i sprawdzian dla Disneya. Jest na co czekać.
Liczysz, że któregoś dnia „Rebelianci” zagoszczą w filmie aktorskim?
Nigdy się nie wie takich rzeczy. Na razie skupiamy się na animacji, ale wiesz, o czym często myślę? Że za dwadzieścia lat dzieciaki, które teraz oglądają ten serial, same zostaną twórcami filmowymi, będą pracować w Lucasfilm i innych studiach. Mam nadzieję, że „Rebelianci” zainspirują ich tak, jak mnie kinowe „Gwiezdne wojny”, i wymyślą swoje własne historie.
Chuligani kontra imperium
Koncern Disneya po przejęciu Lucasfilmu zaczął od nowa budować Rozszerzone Uniwersum, czyli produkty towarzyszące filmom kinowym. Animowany serial „Rebelianci” to bodaj pierwszy – nie licząc ekstensywnie publikowanych serii komiksowych – związany z odświeżonym światem „Gwiezdnych wojen” tak nagłośniony projekt studia. I udany, co nie jest dziełem przypadku. Za sterami zasiadł bowiem Dave Filoni, człowiek, który pracował jeszcze z samym George’em Lucasem nad cieszącymi się popularnością kreskówkami opowiadającymi o wojnach klonów. Teraz stworzyli animację o grupie stawiającej opór galaktycznemu Imperium, która kopie je jednak po kostkach, zamiast rzucać się na masywne niszczyciele. Ot, lokalni chuligani, lecz działający w słusznej sprawie. Kanan, Jedi renegat, młody złodziejaszek Ezra i pozostali członkowie ich ekipy nie stanowią, jak się wydaje, materiału na heroiczny oddział zdolny wziąć się za bary z Darthem Vaderem, ale, chcąc nie chcąc, zostają wplątani w intrygę, z której odwrotu już nie ma. Pierwszy sezon opowiada o zmaganiach Ezry i spółki z niejakim Inkwizytorem i choć praktycznie wszystkie postaci są tutaj nowe, „Rebeliantom” udaje się uchwycić ducha „Gwiezdnych wojen” i dopisać do sagi kolejny epizod.
Star Wars: Rebelianci, sezon 1 | dystrybucja: Galapagos
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama