Pochód Michaela Fassbendera przez ekrany polskich kin trwa. Możemy go oglądać w roli Steve’a Jobsa, łowcy nagród i Makbeta w trzech filmach. Tymi rolami udowadnia, że stał się aktorem totalnym. Jeśli pójść na „Makbeta”, to niemal tylko dla niego.
Szkoda, że w podobnym tonie nie można wypowiedzieć się o całym filmie Justina Kurzela. Ekranizacja australijskiego reżysera stoi zaskakująco blisko sztuki Barda. Twórca nie porywa się na śmiałą interpretację, czym idzie pod prąd współczesnych interpretacji filmowych i teatralnych. Bohaterów klasyka Szekspira traktuje jako postaci archetypiczne, będące reprezentantami odwiecznych postaw, ale patrzy na nie z perspektywy współczesnej medycyny. Jego Makbet cierpi na zespół stresu pourazowego. Przepowiednia objęcia tronu rozbudza w nim ambicję, którą zastępują powojenne cierpienie i ból.
Dzięki temu bohater zyskuje psychologiczną wiarygodność, która rozbija się o teatralność gestów i słów. Przeszkadzają przydługie monologi, nie pomaga średniowieczny angielski, który natrętnie przypomina o umowności świata przedstawionego. Kurzel chce pokazać uniwersalność postaci i konfliktów, ale widzowi towarzyszy przekonanie, że z bohaterami ma niewiele wspólnego.
Odległości między nimi nie pomaga zmniejszyć Marion Cotillard, która jest jedną ze słabszych Lady Makbet w historii. Gra manierycznie, widać, że uwiera ją ciężar konwencji. Przed zgubą film ratują plany zdjęciowe. Opuszczenie klaustrofobicznych budynków jedynie się dziełu przysłużyło. W otwartych przestrzeniach mogli wykazać się operator, scenografowie i pirotechnicy. Sceny bitew charakteryzuje tu ekstaza, dzikość i szaleństwo. Nad nimi udało się twórcom zapanować. W odróżnieniu od całości produkcji.
Makbet | Wielka Brytania, Francja, USA 2015 | reżyseria: Justin Kurzel | dystrybucja: Best Film | czas: 113 min