Pana nowy film „Silent Heart” dotyka sprawy eutanazji. Kwestii, która jest obiektem nieustannych dyskusji.
Rzeczywiście to problem szeroko komentowany w całej Europie. Myślę, że wynika to także z tego, że średnia życia się wydłuża, a i lekarze mówią nam na każdym kroku, że powinniśmy je za wszelką cenę podtrzymywać. Co z jednej strony jest fantastyczne, ale z drugiej wolność wyboru w określonych okolicznościach jest przecież niczym innym jak wykazaniem szacunku do drugiego człowieka. Dla mnie w tym wszystkim chodzi o godność. Jeżeli żyjemy godnie, wtedy mamy prawo, żeby taki też był nasz koniec. To moje prywatne zdanie, ale zaznaczam, że nie jestem w tej kwestii specjalistą.
W filmie widzimy rodzinę, która stanęła w obliczu takiej sytuacji. Każdy, kogo to dotyczy, siłą rzeczy staje się kimś w rodzaju specjalisty.
W takim filmie jak ten możemy zadawać pytania, mierzyć się z problemami. Możemy spojrzeć na tę sytuację od wewnątrz i zastanowić się, jak wpływa ona na każdego z członków rodziny. Z różnych punktów widzenia. Moją rolą w żadnym wypadku nie jest odpowiadanie na wszystkie pytania. To lepiej zostawić ekspertom, politykom. W Danii wciąż toczy się publiczna dyskusja na ten temat. Być może za kilka lat eutanazja będzie całkowicie legalna. Trzeba jednak w tym wszystkim być bardzo ostrożnym. To delikatna kwestia, która ma wiele różnych aspektów. Pod uwagę należy brać w końcu zarówno chorą osobę, jak i jej bliskich.
Zastanawiał się pan, jak by się zachował na miejscu kobiety, która chce skrócić swoje cierpienia?
Myślę, że w sytuacji bez wyjścia chciałbym to przerwać. Mając pewność, że za, powiedzmy, dwa miesiące nie będę mógł normalnie funkcjonować i tym samym będę dużym ciężarem dla rodziny. Takie życie nie ma nic wspólnego z godnością. To zupełnie coś innego. Tak przynajmniej czuję. Ciekawe jest to, że w krajach takich jak Belgia czy Holandia, gdzie eutanazja jest całkowicie legalna, to wciąż rzadka sytuacja. Nie ma to miejsca każdego dnia, może jest dziesięć takich przypadków w roku.
Pan tego tematu nie demonizuje, a raczej przybliża z różnych punktów widzenia.
Taki był mój pomysł na przedstawienie tej historii. To opowieść o rodzinie, która decyduje się spędzić wspólny weekend, najpewniej ostatni, w obecności śmiertelnie chorej matki. Nikt tak naprawdę nie wie, jak powinien się zachować. Każdy z nich czuje się dziwnie i niezręcznie. Emocje są tłumione i w efekcie wiele dzieje się pod powierzchnią. Jest tam też bohater, który nie jest członkiem rodziny. Można powiedzieć, że jest takim anarchistą w tym środowisku. To ważna postać, bo to taki mój punkt odniesienia.
Różne perspektywy wiążą się z ryzykiem wejścia w pewne schematy, gdzie każda z postaci spełnia jakąś funkcję. Nie miał pan takich obaw?
Na tym polega moja praca jako reżysera, by takich rzeczy starać się uniknąć i by wyglądało to autentycznie. Będąc na planie, cały czas patrzę, czy to, co robimy, ma sens, czy jest na tyle przekonujące i bliskie życiu, że widz będzie w stanie w to uwierzyć. Moja praca przypomina trochę rolę dyrygenta. Obserwuję aktorów i słucham. Zgadzam się jednak z tym, że podejmując taki temat, bardzo łatwo przekroczyć granicę i zrobić z tego jedną wielką kliszę.
Mam wrażenie, że to nie tylko film o śmierci, ale i o celebracji życia.
Starałem się, żeby film był poruszający, ale nie chciałem wpadać w tani melodramatyzm. A takie zagrożenie w kontekście tego tematu zawsze się pojawia. W takiej sytuacji rodzi się pytanie, na czym się skupić, na ile skorzystać z ekspresji aktorów, gdzie jest granica. To rodzaj ważnego pytania o limity. Myślę, że ten film też w jakimś sensie podnosi na duchu. Jest nie tylko o śmierci, lecz także o pięknie życia. Nie tylko o eutanazji – również o relacjach oraz wzajemnej zależności pomiędzy członkami rodziny.
Praca nad tym filmem była chyba bardzo intymnym doświadczeniem. Wraz z ekipą spędziliście w jednej lokalizacji blisko półtora miesiąca. Ta intensywność pomagała czy przeszkadzała?
Kiedy zacząłem myśleć o tym projekcie, właśnie tak go sobie wyobrażałem. Że spędzimy z aktorami dłuższy czas w jednym miejscu. To było nieco dziwne doświadczenie, ale na swój sposób fascynujące. Wszystko bowiem sprowadzało się do wykreowania odpowiedniego środowiska, atmosfery. Musieliśmy przyzwyczaić się do tego, że przez najbliższe tygodnie tak będzie wyglądała nasza rzeczywistość. Że możemy poruszać się w obrębie tego miejsca, ale wychodzić na zewnątrz już nie. Moi aktorzy poruszali się w tych samych rejestrach emocjonalnych. Myślę, że w dużej mierze wynikało to z tego doświadczenia.
W „Silent Heart” kluczową rolę odgrywa dialog. W całości był on zapisany w scenariuszu czy bazowaliście na pewnej spontaniczności?
Dużo czasu spędziłem na przygotowaniach. Sporo pracowałem z aktorami przed zdjęciami, rozmawialiśmy o charakterystyce ich postaci, motywacjach, bo faktycznie wiele tu rozgrywa się w dialogu. Wszystko po to, by na planie nie było zbyt wiele dyskusji na tematy, które można było załatwić wcześniej. Aktorzy, przychodząc rano na plan, doskonale wiedzieli, co mają robić, czego od nich oczekuję. Wszystkie dyskusje i wątpliwości rozstrzygane były raczej przed zdjęciami.
Na planie ponoć w ogóle zbyt wiele pan nie mówi, a woli raczej pozostawać w cieniu.
Wszystko zależy od sytuacji. Jeżeli coś jest kompletnie nie po mojej myśli, wtedy muszę się odezwać (śmiech). Ale poważnie, to kwestia przestrzeni, o której wspomniałem. Jeżeli jesteśmy odpowiednio przygotowani i wszyscy wiedzą, co mają robić, po co mam w to ingerować? Aktorzy stają się kimś w rodzaju ambasadorów postaci, które odgrywają. Utożsamiają się z bohaterami, ich zachowaniami. To w nich dojrzewa. Dlatego też często nie muszę się specjalnie wtrącać. Choć oczywiście nie zawsze to tak działa.
Dlaczego temat rodziny, więzi, jakie łączą poszczególnych jej członków, jest tak ważny i eksponowany w pana filmach?
Bo w rodzinie może zdarzyć się absolutnie wszystko. W założeniu dominować powinny pozytywne emocje, wzajemne relacje powinny być bliskie. Ale dobrze wiemy, że jest i druga strona medalu. To często także miejsce, gdzie ujście znajdują negatywne stany. W obrębie rodziny często wyładowuje się frustracje, gniew, żal. Gotowy scenariusz na film.
Takie opowieści o zwykłych ludziach to znak rozpoznawczy kina skandynawskiego.
Coś w tym jest. Pracowałem kiedyś z Ingmarem Bergmanem, który większość swoich filmów poświęcił zwykłym ludziom. Może tak łatwiej było mu zdobyć pieniądze na ich realizację? (śmiech). Pamiętam, jak powiedział kiedyś, że do zrobienia filmu potrzebni są mu tylko trzej aktorzy i jedna lokacja. Może u mnie jest podobnie.
Łatwiej zatem pracuje się panu w taki sposób niż przy dużej produkcji, jak chociażby „Dom dusz”?
Każdy film rządzi się swoją logiką odnośnie do tego, jak zostanie nakręcony i ile wyda się na niego pieniędzy. Szczerze mówiąc, lubię kręcić tak tanio, jak to tylko możliwe. Z pieniędzmi zawsze wiążą się oczekiwania i to właśnie domena przemysłu filmowego w Stanach. Tam wszystko rozbija się o pieniądze. Tymczasem ja lubię obracać się w skali, w której mam nad wszystkim kontrolę, jestem zrelaksowany i mogę skoncentrować się na naprawdę ważnych rzeczach.