Fani przecierają oczy ze zdumienia: Jo Nesbo, norweski mistrz zakręconych fabuł, najwyraźniej się znudził konstruowaniem piętrowych intryg. Stawia na prostotę przekazu. Pisze krótko, nowelistycznie, jednowątkowo.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
PROZA Tytułowy bohater najnowszej powieści Michała Witkowskiego „Fynf und cfancyś” przydomek zyskał od długości organu, którym zarabia na utrzymanie, początkowo w Wiedniu, potem w Monachium i w Zurychu. Równolegle do jego historii toczy się opowieść z życia Dianki, tak naprawdę Milana, homoseksualnego Słowaka, który także sprzedaje się na Zachodzie. Witkowski jak zwykle niemiłosiernie żartuje sobie ze swoich bohaterów, nigdy jednak ich nie ośmieszając, zawsze w granicach empatii. Świetnie przy tym opisuje otaczającą ich dostatnią rzeczywistość, wykorzystując do tego swój specyficzny styl, żargonowy, ironiczny. Pisarz wchodzi na margines i od razu zawiera przyjaźnie z pojawiającymi się na nim męskimi prostytutkami. Dosadnie opisuje ich profesję, z całą jej grozą i wulgarnością, nie starając się przy tym ani o bycie kontrowersyjnym, ani o przekraczanie tabu. Pisarzowi nic, co ludzkie, nie jest obce, dzięki czemu jego bohaterów możemy nie tylko zrozumieć, ale i z nimi sympatyzować, razem marzyć, śnić, śmiać się. Przychodzi to tym łatwiej, kiedy uświadomimy sobie, że reguły rządzące ich światem niewiele różnią się od tych, którym podlega nasza rzeczywistość. Ich rynek podobnie się różnicuje: są bogaci i biedni, otoczeni zapachem najdroższych kosmetyków, jak również niedomyci, ludzie sukcesu oddający się w najdroższych hotelach oraz najubożsi, sprzedający się w dworcowych toaletach. Witkowski znów przypomina, że marginesy są niczym więcej jak tworem kulturowym.
Fynf und cfancyś | Michał Witkowski | Znak 2015
PROZA Stephen King zastanawiał się niegdyś, co robią pisarze, kiedy nie piszą. Michel Faber zapowiedział jasno i klarownie, czym się zajmie po odejściu na przedwczesną emeryturę: eseistyką. Szczęśliwie niespełnionych zapowiedzi o końcu kariery powieściopisarskiej mieliśmy bez liku i pozostaje mieć nadzieję, że i tym razem podobne słowa należałoby przecedzić przez sito artystycznego widzimisię. Tym bardziej że „Księga Dziwnych Nowych Rzeczy” to książka znakomita. Aż trudno jednym tchem wymienić, na ilu płaszczyznach, także intertekstualnych (nazwiska załogi kosmicznej bazy Faber podebrał uznanym artystom komiksowym, zaś sam fabularny zarys przypomina opowieści science fiction z połowy ubiegłego stulecia), porusza się autor. Chciałoby się napisać, że „Księga...” to powieść o stale powiększającej się przepaści pomiędzy małżonkami, tyle że dokonuje się ona tutaj zarówno na poziomie dosłownym – misjonarz Peter zostaje wysłany na planetę Oaza, aby prowadzić ewangelizację miejscowych, zostawiając żonę na Ziemi – jak i emocjonalnym, oraz, co istotne, językowym. Bóg jako oś relacji łączących Petera, Beatrice i Oazjan jawi się chwilami jedynie jako plaster nalepiony na ropiejącą ranę, a słowa (i Słowo!) okazują się mieć tysiące znaczeń i zamiast komunikację ułatwiać, zdają się ją komplikować. Warto było czekać na tę powieść dwanaście lat, choćby faktycznie miała być ostatnim, nomen omen, słowem Michela Fabera.
Księga Dziwnych Nowych Rzeczy | Michel Faber | przeł. Tomasz Kłoszewski | W.A.B. 2015
PROZA Fani przecierają oczy ze zdumienia: Jo Nesbo, norweski mistrz zakręconych fabuł, najwyraźniej się znudził konstruowaniem piętrowych intryg. Stawia na prostotę przekazu. Pisze krótko, nowelistycznie, jednowątkowo. Sporo ryzykuje, niczym klasyk muzyki punk, który zdecydował, że od teraz będzie śpiewał włoskie ballady przy akompaniamencie mandoliny. Już krótka powieść „Krew na śniegu”, rozgrywająca się w Oslo lat 70. zeszłego wieku rzecz o płatnym zabójcy zakochującym się żonie szefa, mogła bulwersować – był to bowiem bardziej osobliwy dramat uczuć niż kryminał. Ale „Więcej krwi” już w ogóle nie jest kryminałem. To western. Nadal mamy lata 70. Jon, podrzędny diler, niedoszły morderca i zasadniczo nieudacznik, ucieka z Oslo, sfuszerowawszy robotę dla Rybaka, szefa tamtejszej mafii narkotykowej. Rybak nie zapomina, ale Jon ma nadzieję, że dalekie lapońskie płaskowyże dadzą mu trochę czasu, by się przygotować. Nie jest jednak przygotowany na zderzenie z lokalną społecznością ponurych, purytańskich protestantów. Ta książka jest jak smaczne ciastko – za szybko się kończy. Ale z tych 200 stron prozy norweski pisarz wyciska całkiem sporo: historię miłosną, quasi-religijny moralitet, refleksję na temat zdrady i akceptacji czyjejś krańcowej odmienności. Cóż, mnie osobiście ten nowy Nesbo – surowy, trochę szekspirowski (ma zresztą w planach powieściową reinterpretację „Makbeta”) – całkiem się podoba.
Więcej krwi | Jo Nesbo | przeł. Iwona Zimnicka | Wydawnictwo Dolnośląskie 2015