„Po jaką cholerę w ogóle pisać o teatrze, jeśli nie po to, by pisać o życiu?” – pytał Konstanty Puzyna. Znakomity zbiór „Czasem coś żywego”, zawierający jego najważniejsze teksty, ma szansę wyrwać go z zaklętego kręgu znawców i włączyć w nurt literatury. Nareszcie
„Po jaką cholerę w ogóle pisać o teatrze, jeśli nie po to, by pisać o życiu?” – pytał Konstanty Puzyna. Znakomity zbiór „Czasem coś żywego”, zawierający jego najważniejsze teksty, ma szansę wyrwać go z zaklętego kręgu znawców i włączyć w nurt literatury. Nareszcie
/>
Kim był? Z racji profesji, aktywności i zamiłowań odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie spotkał się m.in. z Janem Błońskim, po studiach pracował jako kierownik literacki w kilku odległych od siebie miejscach. Najpierw w Bielsku, potem w trójmiejskim Wybrzeżu. Wreszcie w stolicy – w Teatrze Dramatycznym i Ateneum. Naznaczał mocno repertuary placówek, w których pracował.
Najwyraźniejsze było to w Dramatycznym, który był w owym czasie drugim warszawskim (obok Współczesnego Erwina Axera) oknem na teatralny świat. Grano tam m.in. sztuki Dürrenmatta i Brechta, Ionesco i Frya. Reżyserował zespół inscenizatorów z pierwszego szeregu, z Konradem Swinarskim i Ludwikiem René, Lidią Zamkow i Wandą Laskowską. To właśnie ona przygotowała w Dramatycznym prapremierę „Kartoteki” Różewicza, Halina Mikołajska wraz z Andrzejem Sadowskim pokazali „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Gombrowicza z wielką rolą Barbary Krafftówny – oba te tytuły i wspomnienia ich premier będą powracać nieraz w pisaniu Puzyny o teatrze.
Dramatyczny dyrektora Mariana Mellera i kierownika literackiego Konstantego Puzyny z sukcesem łączył w swym programie różne nurty. Na jego scenie po raz pierwszy pojawił się Witkacy, gdy podczas jednego wieczoru zagrano „W małym dworku” oraz „Wariata i zakonnicę”. Warszawska publiczność mogła też zetknąć się z tekstem młodego Sławomira Mrożka, gdy na afisz trafili „Policjanci”, bo pod takim tytułem w 1958 roku cenzura zezwoliła grać jego debiutancki dramat znany nam jako „Policja”. Puzyna przeszedł więc z kręgu polonistów w obszar praktyków sceny, do obu czuł zbawienny dystans, ale też w obu odnajdywał się bez trudności. Dzieło życia przyszło jednak później, gdy stał się jednym z założycieli pisma „Dialog” i doprowadził je do największej świetności. Nie zrobił tego sam, lecz z wielkim redaktorem i tłumaczem Adamem Tarnem. Tarn odpowiadał za dobór drukowanych w periodyku dramatów, w gestii Puzyny leżała szeroko pojmowana eseistyka. Z tego połączenia powstała całość spójna, wręcz idealna, a dziś już nawet legendarna. „Dialog” z początku swego istnienia był marką w życiu intelektualnym, kopalnią literackich dzieł najwyższej miary, kuźnią inspirujących myśli oraz inspiracji. Gdy Tarn zmuszony do emigracji musiał opuścić Polskę, Puzyna zajął fotel redaktora naczelnego, prowadząc „Dialog” aż do ostatnich swoich dni.
To jednak nie wyczerpuje znaczenia Puzyny. Przecież jeszcze wpłynął na pierwsze pełne wydanie dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza, poprzedzając je swym znakomitym wstępem, który rozjaśnił wielu mrok tej literatury, uczynił bardziej zrozumiałą. No i na koniec okazał się niepoślednim poetą w tomiku „Kamyki”, dzieląc się z nami własnym, nieodkrywanym wcześniej światem. Tytuły innych jego książek – „Burzliwa pogoda”, „Półmrok”, „Syntezy za trzy grosze” – mieszczących szkice i recenzje przedstawień, stanowią żelazny kanon teatralnej eseistyki poprzedniego stulecia. Specjaliści żonglują tymi tytułami z miłym poczuciem porozumiewania się własnym kodem. Tyle że jest to kod zamknięty.
Przeciętny inteligent skojarzy może Puzynę z „Dialogiem”, Witkacym, może zachwytem dla teatru studenckiego i nieinstytucjonalnego. Bywa przywoływany w kontekście fenomenalnych, kipiących od emocji opisów „Apocalypis cum figuris” Jerzego Grotowskiego, w tekście „Powrót Chrystusa” i „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora, no i „Kamyków”. Dlatego „Czasem coś żywego” może się okazać czymś więcej niż repetycją z przeszłości teatru, dramatu i literatury. To zbiór obszerny tekstów najważniejszych, jak określają je słusznie redaktorzy wydania Małgorzata Szpakowska i Tadeusz Nyczek. Wzięli je z książek najistotniejszych, najwięcej z „Burzliwej pogody” i „Półmroku”. Imponuje rozmiar i skala całości. Trudno się spodziewać, by czytelnicy szukali dziś po bibliotekach pierwodruków Puzyny. Teraz zwolnieni są z tej konieczności. Wystarczy, że sięgną po „Czasem coś żywego” – tu znajdą wszystko, co potrzeba, by poznać Puzynę eseistę i literaturoznawcę, Puzynę recenzenta trzymającego rękę na pulsie życia teatralnego kraju, wreszcie Puzynę szukającego świeżości na jego obrzeżach, w teatrze poszukującym nowych środków wyrazu, przede wszystkim nieinstytucjonalnym i studenckim. A także Puzynę, który śledził przemiany polityczne i społeczne, choćby biorąc pod lupę skutek i atmosferę strajków Sierpnia 1980 roku.
Chłonie się kilkadziesiąt tekstów z tomu „Czasem coś żywego” bez trudności, wręcz łapczywie, zapominając szybko, że od napisania niektórych minęło lat z górą 60. Sprawia to styl autora – przejrzysty i lakoniczny, nazywający rzeczy po imieniu, a jednocześnie niestroniący od zaskakujących, nawet pozornie odległych konotacji. To cecha największych: kiedy się czyta teksty Kotta i Marty Fik, Puzyny i Andrzeja Wanata, zapominamy o dacie ich napisania, dobrze znać kontekst, w jakim powstawały, ale nie jest to nieodzowne. Można powiedzieć najprościej, sprawę banalizując. Pisanie tych największych broni się zawsze i wszędzie, bo nie zależy od szybkich zmian i sezonowych mód. Bo najzwyczajniej w świecie się nie starzeje. W przypadku tomu Puzyny nie ma większego znaczenia, że teksty pochodzą z lat 50., 60., 70. i 80., dotyczą ówczesnych teatralnych zdarzeń i zjawisk. Oczekiwania pisarza względem krytyki sformułowane w tekście „Bardzo dużo postulatów” z 1952 roku dałoby się powtórzyć i dziś, gdyby krytyka dziś rzeczywiście istniała.
Myśli zawarte w szkicu „O wyjałowieniu teatru” z roku 1966 brzmią, jakby pochodziły z wczoraj. Rozczarowanie teatrem „bez bakterii i bez smaku”, atmosferą znużenia i pustki, wewnętrznym lekceważeniem swych zadań albo osuwaniem w niby to estetyczne „śliczności” lub pełniące tę samą funkcję „ohydności”, aktorstwem natrętnie naturalnym bądź karykaturalnie afektowanym, reżyserowaniem drogą tanich, pozornie tylko efektownych sposobów i sposobików, na koniec zaś brakiem nowych idei i publicznością grzeczną, ach jakże kulturalną, klaszczącą wszystkiemu i wszystkim z energią jak u cioci na imieninach brzmi, jakby dotyczyła nie dalekiej przeszłości, ale teatru dzisiejszego, co odbywa się na naszych oczach. Ogromne wrażenie robi przenikliwość Puzyny z klasycznego już tekstu „Wiosna w konfekcji”, gdzie wymienia, co się obecnie, a więc w 1970 roku, na polskich scenach nosi. Zatem kolejno: pozorną spontaniczność, widownię umieszczaną na scenie (skąd my to znamy...), agresywność, manifestowaną teatralność, synkretyczność, płytką, podszytą pretensjami inscenizatorów symboliczność, afabularność (kłania się dzisiejsza forma otwarta w teatrze), kukły, big beat oraz seks.
Nie wszystkie to żelazne chwyty z arsenału tamtego teatru, z których wiele rozkwita i dziś. Piorunująca jest nie tylko bezkompromisowość spojrzenia Konstantego Puzyny, ale i jego podszyta ostrą goryczą ironia. Autor „Czasem coś żywego” przyznaje, że chodzi do teatru coraz częściej z powodów czysto zawodowych, czasem też dla powinności towarzyskich. Rzadko jednak wyprawa zwraca się, bo ogląda coś gorącego, naprawdę angażującego uwagę, uderzającego bezpośrednio, niebawiącego się w uniki i triki. W znakomitym szkicu „Na przełęczach bezsensu” opowiada o polskiej tradycji wystawiania Witkacego w oderwaniu od istoty jego dramatów, za to z powierzchownym podkreśleniem ich pozornej dziwności. Najlepiej więc, by aktorzy chodzili na rękach i do tyłu. Ileż opartych na podobnych założeniach spektakli widywaliśmy w ostatnich latach?
Tego, co istotne i żywe, szukał na obrzeżach. Wiedział, że teatr jest mniej ciekawy od życia, dlatego skręcał ku niemu, odmalowując panujące nastroje, własne rozczarowania, rzadziej nadzieje. Tadeusz Nyczek nazywał „Keta” (taki przydomek nosił) panem na krytyce, D’Artagnanem bezlitośnie siekającym artystycznych oszustów. Dla Jerzego Koeniga był najpierw Nauczycielem, a potem Przyjacielem.
Na co dzień o nim nie pamiętamy, za chwilę pewnie całkiem zapomnimy, bo odchodzą ci, co znają właściwe kody. Zostaje „Czasem coś żywego”. Dobre i cenne przynajmniej to.
Czasem coś żywego | Konstanty Puzyna | Agora 2015
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama