Do pierwszej płyty, jak sam przyznał, szykował się sześć lat. Na drugą trzeba było czekać kolejne cztery. Czy warto było mieć tyle cierpliwości dla Jamiego Woona?
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Przy recenzji pierwszego albumu Brytyjczyka, „Mirrorwriting”, pisałem, że panów z gitarą i cienkim głosikiem raczej omijam z daleka. Z Jamiem było jednak inaczej. Debiut czwartego z listy BBC Sound of 2011 ma w sobie elementy bluesa, r’n’b, dubstepu, podane w duchu minimalizmu. Momentami przypomina mistrza soulu, Steviego Wondera. Zresztą Woon wychował się na muzyce niewidomego geniusza. Słuchał też Joni Mitchell (ulubiona artystka jego mamy) i Michaela Jacksona.
Zanim Jamie wydał „Mirrorwriting”, został absolwentem prestiżowej szkoły dla młodych muzyków BRIT School, którą skończyły też m.in. takie gwiazdy jak Adele, Katie Melua czy Amy Winehouse. Debiutancki krążek pomógł mu wyprodukować Burial. Potem było sporo koncertów, także w Polsce (Woon był też u nas w tym roku, na festiwalu Tauron Nowa Muzyka) i współpraca z Disclosure oraz Banks. Woon sporo czasu spędził w Chinach, gdzie na długi wyjazd zabrał go British Council (sięgają tam zresztą jego rodzinne korzenie). Wreszcie nadszedł czas pracy nad drugą płytą. Na „Making Time” Woon zaprosił m.in. amerykańskiego songwritera Willy’ego Masona i duńskiego muzyka oraz producenta Robina Hannibala, który współpracował już m.in. z Kendrickiem Lamarem czy Jessie Ware.
W wywiadach Jamie mówi, że inspiracją była twórczość artystów pokroju Marvina Gaye’a czy D’Angelo. „Making Time” to jednak nie tylko soulowy klimat. Są tu także elementy jazzu, bossanowy, funky. Producent płyty Lexxx umiejętnie znalazł balans między akustycznym brzmieniem, dźwiękami fortepianu a minimalną elektroniką. Jak na debiucie królują tu asceza i spokój. To jednak bardziej klasyczny album od „Mirrorwriting”, mniej udziwniony, stonowany i nagrany w duchu retro. Instrumenty brzmią jakby przygaszone, jakby muzycy dotykali ich bardzo delikatnie. Zresztą na materiałach ze studia widać, że na przykład perkusista wyciszył niektóre bębny gąbeczkami. To sprawia bardzo intymny charakter, takie są też teksty.
Przy okazji premiery płyty „Mirrorwriting” Jamie Woon powiedział, że nie chciałby być zamykany w jednym klimacie i w sumie marzy mu się pisanie popowych piosenek. Drugą płytą „Making Time” na pewno nie zrealizował tego celu. To nie jest łatwy, przebojowy popowy krążek. Raczej wariacja Woona na temat zmysłowego neosoulu. Oby przy tym pozostał na dłużej, choć list przebojów zapewne taką płytą nie zwojuje.
Jamie Woon | Making Time | Universal Music