ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Autor „Piotrusia Pana” J.M. Barrie dorosnąć musiał, jego literackie dziecko już nie. Sięgając po pasującą tutaj jak ulał literacką paralelę, można by z pewną dozą taniego dramatyzmu rzec, że doczekał się prawdziwego syna niczym Gepetto. Nie miał potomka, to go sobie napisał. I zostawił światu.
Angielski dżentelmen dożył sukcesu, jaki odniosła jego sztuka teatralna, a potem napisana na jej podstawie powieść o Piotrusiu Panu, chłopcu, który nigdy nie dorósł. Brzmi to jak nieuchwytne, naznaczone tęsknym smutkiem marzenie, jedno z tych, którego prawdziwe piękno pojmie jedynie ten, kto dzieciństwo dawno już ma za sobą. A psotnemu Piotrusiowi, choć dawno przekroczył setkę, zęby trzonowe jeszcze nie wypchnęły mlecznych. Rzeczona sztuka zadebiutowała na deskach londyńskiego teatru pod koniec 1904 roku (nie zaszkodzi nadmienić, że postać chłopca pojawia się już w młodszej o dwa lata książce Barriego „Mały biały ptak”) i grano ją na scenie przez prawie dekadę. Lecz to za sprawą książki „Piotruś i Wendy”, przemianowanej potem na bardziej rozpoznawalnego dzisiaj „Piotrusia Pana”, opublikowanej w 1911 roku i przełożonej na niezliczone języki, Barrie zyskał faktyczną nieśmiertelność i status klasyka literatury dziecięcej.
Sam Piotruś musiał być pewnie zmorą wiktoriańskiego rodzica – krnąbrny, lekkomyślny, zuchwały, przeświadczony o własnej doskonałości i należnym mu miejscu w centrum świata. Ale emanował czystą, nieskrępowaną radością, jakiej doświadczać mogą jedynie dzieci. I tak wykreował swoją Nibylandię, na którą składa się istny konglomerat fantazji z podwórkowych zabaw, nieskrępowanych życiowym doświadczeniem wchodzącym w drogę wyobraźni, z syrenami, piratami, Indianami i wiernymi, zawsze skorymi do zrobienia czegoś kompanami. „Piotruś Pan” okazał się też historią i uniwersalną, bo możliwą do opowiedzenia i zrozumienia pod każdą bodaj szerokością geograficzną, i pojemną, skłaniającą setki kolejnych autorów, niekoniecznie z ciągotami do epigoństwa, aby coś z archetypiczną już postacią namieszać.
Przekazane po śmierci szpitalowi dziecięcemu prawa autorskie do „Piotrusia Pana” to sprawa skomplikowana, gdyż wygasły one w pewnych częściach globu, co ułatwiło wykorzystanie znanych postaci pisarzom, komiksiarzom i filmowcom. Powstały nieoficjalne kontynuacje powieści i jedna, „Piotruś Pan w szkarłacie”, pobłogosławiona przez Great Ormond Street Hospital, ale nie do końca dochowująca wierności fabule pierwowzoru, oraz, chociażby, namaszczone przez Disneya prequele autorstwa duetu Barry/Pearson. Zresztą to właśnie klasyczna animacja amerykańskiego studia z 1953 roku ukształtowała ostatecznie obowiązującą w popkulturze postać Piotrusia Pana, a przeszło pół stulecia później pośrednio zrodziła swoiste spin-offy z Dzwoneczkiem. U nas z kolei polski pisarz Jakub Ćwiek skorzystał ze stworzonych przez Barriego postaci w zaliczanej do nurtu miejskiej fantastyki serii „Chłopcy”, której ostatni tom, „Największa z przygód”, dopiero co trafił na księgarniane półki. Ale jeszcze śmielej poczynali sobie twórcy komiksowi, z Alanem Moore’em na czele, którego „Zagubione dziewczęta”, gdzie dorosła już Wendy opowiada o swoich pierwszych erotycznych przygodach, to, nie bójmy się tego słowa, arcydzieło. Życiorys Piotrusia przepisał na nowo i po swojemu także francuski artysta Regis Loisel, który w swojej przeznaczonej dla dorosłych serii zatytułowanej po prostu „Piotruś Pan” (wydanej również u nas) umieścił chłopca w iście dickensowskim świecie.
A teraz do kin zawitała kolejna wersja historii wymyślonej przez Barriego, „Piotruś. Wyprawa do Nibylandii”, wysokobudżetowy spektakl Joego Wrighta. Film opowiedzieć ma historię Piotrusia (jeszcze nie Pana) oraz Haka, który kapitanem dopiero zostanie. Recenzje są miażdżące, a wieści z box office’u nie najlepsze, czyli wszystko wskazuje na to, że na następcę „Hooka” będziemy musieli jeszcze poczekać.
Piotruś. Wyprawa do Nibylandii | USA 2015 | reżyseria: Joe Wright | dystrybucja: Warner | czas: 111 min | w kinach od 23.10