Powie ktoś, że „Białe małżeństwo” to dziś niewarta grania ramota. Przypomni, że Tadeusz Różewicz napisał je ponad cztery dekady temu. Wtedy sztuka mogła szokować tak, że piętnował ją z ambony sam kardynał Wyszyński, a pisarzowi próbowano przypiąć łatkę pornografa. A dziś? W dramaturgii światowej przeżyliśmy epokę brutalistów, co drugi film traktuje sprawy seksu i płci ostrzej niźli utwór autora „Kartoteki”.
Tym bardziej warto jednak sprawdzić siłę tekstu Różewicza w czasach ambiwalencji płci, erotycznej swobody aż do groteskowych rozmiarów, rozmycia dawnych zasad i norm. Intrygujące zdaje się zestawienie historii Bianki i Pauliny z kontekstem dzisiejszej obyczajowości, próba wpisania inicjacji bohaterek Różewicza w znane nam emocje i obrazy. To jest temat dla teatru i dla niego wyzwanie. O tym, że warto je podejmować, przekonała kilka lat temu Krystyna Meissner we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Jej przedstawienie pulsowało erotyką, budziło niesmak, ale nie pozwalało oderwać oczu od sceny. Na koniec zaś szło w rejestr wielkiej metafory. Zwycięsko z potyczki z „Białym małżeństwem” wyszedł też Grzegorz Wiśniewski w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Minęło lat dwanaście, a ja pamiętam ciągle role Anny Moskal i Pauliny Holtz, dziwne przemieszanie lekkości z grozą i agresją.
Nie jest więc „Białe małżeństwo” dziełem dla sceny przebrzmiałym. Miałem nadzieję, że udowodni to widowisko Artura Tyszkiewicza. Zespół Narodowego, przestrzeń Sceny przy Wierzbowej, dla tej sztuki idealna. No i osoba inscenizatora, który wielokrotnie udowadniał, że czyta klasykę wnikliwie, nie boi się wpisanej w nią brutalności, chętnie odkrywa nowe sensy. Pamiętam olśniewającą „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Gombrowicza, którą zrealizował Tyszkiewicz w Wałbrzychu. Nikt w polskim teatrze w ostatnich latach nie odczytał jej w podobny sposób. Mam przed oczami znakomitego „Shitza” Levina z warszawskiego Ateneum. Jednak najbardziej życzliwi muszą przyznać, że ostatnimi czasy Tyszkiewicz coraz częściej rozmija się z sednem wystawianych dramatów. Tak było z „Nosorożcem” Ionesco w Dramatycznym, z „Rzeźnią” Mrożka znów w Ateneum. Wpadka z „Białym małżeństwem” wskazuje już na bolesny regres formy.
Zniknęły w tej inscenizacji wielkie tematy Różewicza – uwięzienie w ciele, dyktat płci traktowanej niczym wyrafinowana pułapka, życie człowieka determinowane przez biologię i wszechobecną chuć. Nie ma sennych wizji Bianki (Paulina Szostak), które dla niej samej są udręczeniem. Ojciec (Zbigniew Zamachowski) nie jest, nie wiedzieć czemu, Bykiem-Ojcem i nie ma w sobie nawet źdźbła jego agresji. Matka (Edyta Olszówka) przypomina przygaszoną guwernantkę. Nie wina to aktorów Narodowego, w starciu z wizją Artura Tyszkiewicza i jego adaptacją tekstu każdy okazałby się bezradny.
Najbardziej kuriozalne jest wyrugowanie finału, w oryginale zamieniającego salonową komedię w doświadczenie traumy. No i fatalna scenografia Justyny Elminowskiej, która na długie minuty zamyka aktorów w maleńkim konfesjonale, zmuszając widzów do patrzenia na nich przez wycięte w drewnie dziury w kształcie... fallusów. Tak jest, niczego nie zmyślam.
Bronią się tylko Pauliny: Szostak i Korthals, nasycające swe bohaterki energią, emocjami, a czasem bezczelnością współczesnych nastolatek. Jedynie dla nich zatem druga gwiazdka.
„Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza | reżyseria: Artur Tyszkewicz | Teatr Narodowy w Warszawie