Nudzą was hity z list przebojów? To posłuchajcie płyt dziewczyn grających pop z ambicjami. Nie znajdziecie ich w czołówkach najbardziej liczących się list przebojów, przynajmniej na razie. Nie są headlinerami festiwali, nie goszczą na okładkach „Rolling Stone’a” czy „Q”. Próżno szukać ich na polskiej liście najlepiej sprzedających się wykonawców.
Julia Holter zbiera za swoją płytę znakomite recenzje / Dziennik Gazeta Prawna
Meg Myers / Dziennik Gazeta Prawna
A jednak warto poznać Julię Holter, Meg Myers, Emilie Nicolas, U.S. Girls, Jeanne Added czy Joannę Newsom. To tylko niektóre z artystek pokazujących, ile ciekawych odcieni może mieć pop.
Jedną z najciekawszych, klimatycznych płyt w ostatnich tygodniach wydała Norweżka Emilie Nicolas. Wokalistka zadebiutowała krążkiem „Like I’m a Warrior” (Sony Music), który już zdobył popularność w jej rodzimym kraju. Emilie wychowywała się w okolicach Oslo. W jej domu królował jazz, sama nawet przez moment uprawiała ten gatunek. Dzięki zespołowi Röyksopp zakochała się jednak w elektronice. Zaczęła od wrzucania swoich piosenek do sieci. Potem zaczęła grać sporo koncertów i dostała propozycję nagrania płyty. „Like I’m a Warrior” wypełniła electropopowymi dźwiękami, ale przede wszystkim swoim onirycznym wokalem. Są tu numery łatwo wpadające w ucho („Grown Up”), rozbudowane kompozycje w stylu eksperymentów Björk („Put Me Down”) i zakręcone ballady („Us”).
Równie fascynująca jest nowa płyta Amerykanki Julii Holter. „Have You in My Wilderness” (Domino) to już czwarty – i najlepszy – krążek niespełna trzydziestoletniej artystki. Swój delikatny wokal upiększyła tu smyczkami, saksofonem, psychodelią, folkiem, nawiązaniami do popu sprzed lat. Słusznie otrzymała za niego znakomite recenzje na całym świecie.
Po dwóch epkach wreszcie swój długogrający krążek wypuściła Meg Myers. Zanim album „Sorry” pokazał się w sklepach, urodzonej w Nashville wokalistce udało się zagrać na festiwalu Lollapalooza (magazyn „Rolling Stone” uznał jej występ za jeden z najlepszych na tej imprezie), supportować m.in. Pixies i Royal Blood oraz wejść z piosenką „Desire” do pierwszej dwudziestki listy Billboardu. Jej inny singiel „Monster” znalazł się na ścieżce dźwiękowej serialu „Banshee”. Meg przekonuje, że wychowała się na muzyce grunge, ale zawsze marzyła, by pisać chwytliwe piosenki pop. Jej album „Sorry” stoi jakby po środku tych dwóch muzycznych kierunków.
Jeżeli szukacie rockowych opowieści, to sięgnijcie po Jeanne Added i jej solowy debiut „Be Sensational” (Naive/Sonic). Francuzka jest obecna na scenie od dawna. 35-letnia wokalistka i instrumentalistka pojawiała się w różnych projektach, m.in. jazzowych, aż wreszcie postanowiła podpisać swoim nazwiskiem cały album. Jej krążek ma rockowo-elektroniczny sznyt, podkręcony zawadiackim wokalem.
Doświadczenie na scenie ma także pochodząca ze Stanów Meghan Remy. Właśnie wydała solowy krążek „Half Free” jako U.S. Girls (4AD/Sonic). Trudno jednoznacznie go sklasyfikować. Ostre gitary, mrok, dub, cold wave, noise, szczypta elektroniki: mariaż nieoczywisty, ale doskonały.
To zapewne nie wszystkie kobiece albumy, które powinny pozostać z nami na dłużej po tym roku. Jeszcze w październiku ukaże się nowa, czwarta płyta amerykańskiej songwriterki Joanny Newsom. Nowe albumy wydadzą artystka wizualna Christina Vantzou, kanadyjska wiolonczelistka Julia Kent oraz Jenny Lee Lindberg, której najwidoczniej nie wystarczy granie w znakomitym projekcie Warpaint i postanowiła nagrać solowy materiał. A w kolejce ze swoimi solowymi długogrającymi albumami czekają jeszcze znakomita Szwedka Seinabo Sey, Brytyjka Lapsley, mieszkająca w Nowym Jorku Okay Kaya, a na deser rockowy damski kwartet Hinds z Madrytu.
A za tydzień o mężczyznach, którzy nie zamierzają składać broni.