W „Wizycie” duński dokumentalista Michael Madsen opowiada o tym, co wydarzyłoby się, gdyby na Ziemi pojawili się kosmici
Dziennik Gazeta Prawna
Twój najnowszy dokument „Wizyta” wyraźnie nawiązuje do konwencji science fiction. Co sprawia, że tego rodzaju kino stanowi dla ciebie źródło inspiracji?
Ulubione filmy science fiction zawsze traktowałem jako pretekst do śledztwa na temat prawdziwej natury rzeczywistości. Za arcydzieło gatunku uważam „2001: Odyseję kosmiczną” Kubricka. Słyszałem, że przed wejściem na plan reżyser napisał list do autora literackiego pierwowzoru Arthura C. Clarke’a,w którym stwierdził: „Nie podoba mi się infantylizacja kina science fiction i zrobię, co się da, by przywrócić mu powagę”. Pierwotnie Kubrick planował zresztą nakręcenie prologu zawierającego zbiór wywiadów z naukowcami wypowiadającymi się na temat życia pozaziemskiego. Choć ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu, zapis jego rozmów został wydany w formie książki i stanowił dla mnie istotne źródło inspiracji przy pracy nad „Wizytą”.
Bardziej niż sami przybysze z kosmosu interesują cię jednak ludzie, którzy przejawiają bardzo różne reakcje na pojawienie się obcych. Czego właściwie możemy się dowiedzieć z „Wizyty” o nas samych?
Traktuję swój film jako ćwiczenie wyobraźni, które może uświadomić nam, że porządek świata nie jest nienaruszalny i dany raz na zawsze. To, co dla nas oczywiste, komuś innemu może wydać się absurdalne i niezrozumiałe. Konfrontacja z obcymi mogłaby wywrzeć na nas wieloraki wpływ. Istnieje oczywiście prawdopodobieństwo, że sprowokowałaby agresję. Z drugiej jednak strony, dlaczego nie miałaby nauczyć nas pokory i empatii wobec kogoś, kto rozumie rzeczywistość inaczej niż my? Skąd pewność, że nie moglibyśmy się od obcych czegoś pożytecznego nauczyć?
To bardzo piękna wizja. Pytanie tylko, czy nie nazbyt utopijna?
Gdybym chciał trzymać się prawdopodobieństwa, musiałbym dać sobie spokój z filmem już po rozmowie z pewnym naukowcem. Usłyszałem od niego, że gdyby obcy przybyli jutro na Ziemię, to – wedle obecnych standardów – wypracowanie wspólnego stanowiska ONZ w tej sprawie musiałoby zająć jakieś dwa lata. Rzeczywiście jednak przed chwilą dawałem wyraz myśleniu życzeniowemu, a prawda o naszej cywilizacji musiałaby pewnie okazać się mniej optymistyczna. W trakcie przygotowań do „Wizyty” dotarłem do materiałów CIA, która opracowała swego czasu strategię kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi. Na 72 scenariusze takich potencjalnych interakcji aż 69 zakłada atmosferę wzajemnej wrogości. Najbardziej wymowne wydaje mi się jednak niebezpieczeństwo, że – nawet gdyby obcy przybyli do nas z pokojowymi zamiarami – nie bylibyśmy w stanie ich dostrzec, bo zaślepiłby nas strach podsycany przez popkulturowe wizje w rodzaju „Dnia niepodległości”.
Od czasu do czasu powstają jednak filmy skrajnie odmienne. Jedno z ciekawszych przedstawień obcych na ekranie oglądaliśmy kilka lat temu w „Dystrykcie 9” Neila Blomkampa. Reżyser inscenizował na naszych oczach sytuację, w której przybysze z kosmosu zostali zamknięci w getcie i uznani za obywateli drugiej kategorii.
Również bardzo lubię ten film. „Wizytę” można zresztą interpretować w podobnych kategoriach. Gdyby posłuchać części dialogów, w których moi rozmówcy zastanawiają, się jak potraktować obcych, można odnieść wrażenie, że rozmawiają o uchodźcach albo nielegalnych imigrantach. Tyle że o ludziach nikt nie mówiłby w taki sposób otwarcie, a już na pewno nie przed kamerami.
Takie filmy jak „Wizyta” potwierdzają tezę, że kino dokumentalne coraz bardziej upodabnia się do fabuły. Nie boisz się, że w ten sposób zatraci wkrótce swoją tożsamość?
Wręcz przeciwnie, uważam, że dokument może na tym procesie tylko zyskać. Dotychczas twórcy takich filmów często zadowalali się odnajdywaniem ciekawych tematów i zupełnie ignorowali kwestię stylu. Teraz dzięki zwróceniu większej uwagi na narrację i stosowaniu sztafażu gatunkowego, filmy dokumentalne mają szansę stać się pełniejszymi dziełami sztuki. Przy okazji nie ma mowy o żadnym oszustwie ani odrywaniu się od rzeczywistości. Zgadzam się z Robertem Musilem, który stwierdził kiedyś, że rzecz, jaką jesteś w stanie sobie wyobrazić, jest realna w tym samym stopniu co biurko, przy którym siedzisz.
Jacy twórcy kina najbardziej cię inspirują?
Mam swoją wielką trójkę, do której należą Tarkowski, Antonioni i wspomniany Kubrick. Z dokumentów bardzo podobał mi się ostatnio „The Arbor” w reżyserii Clio Barnard. W każdym filmie, niezależnie od jego przynależności gatunkowej, szukam przede wszystkim inspirującej spójności pomiędzy treścią a formą.
Pracujesz w Danii, która – głównie dzięki działalności producentki Sigrid Dyekjar czy mieszkającego w Kopenhadze Joshui Oppenheimera – wyrasta na prawdziwą potęgę kina dokumentalnego. Z czego bierze się wasz fenomen w tym względzie?
Mam wrażenie, że to konsekwencja długofalowej polityki, zgodnie z którą w Danii coraz chętniej pozwala się artystom na eksperymentowanie i korzystanie z twórczej wolności. Sam prowadzę na przykład zajęcia o nazwie „Warsztaty dla indywidualistów, którzy nie mają absolutnie żadnego pomysłu na film”.
Co sprowokowało cię do stworzenia tak nietypowego kursu?
Kiedy zasiadam w różnych komisjach albo przysłuchuję się prezentacjom na pitchingach, odnoszę wrażenie, że twórcy chcą po prostu przypodobać się decydentom i nie mają absolutnie żadnych osobistych związków z prezentowanymi projektami. Taka sytuacja wzbudza mój stanowczy sprzeciw. Dlatego na swoje warsztaty zapraszam młodych, utalentowanych ludzi, którzy nie są jeszcze zepsuci przez branżę, nie kalkulują, nie myślą o kompromisach. Zamiast tego wydają się otwarci na rozmowę i chcą wspólnie zastanowić się nad tematem, który porusza ich na tyle dogłębnie, że będą chcieli poświęcić mu dobrych kilka lat życia.
Energia z kosmosu
„Wizyta” manifestuje potęgę współczesnego kina dokumentalnego. Filmy, które do niedawna uchodziły za prostą rejestrację rzeczywistości, coraz śmielej flirtują dziś z konwencjami właściwymi fabule. Po komediowych „Yes-Menach” czy utrzymanym w poetyce thrillera „Człowieku na linie” przychodzi pora na science fiction. Choć „Wizyta” opowiada o niezapowiedzianym przybyciu na Ziemię istot z kosmosu, Michael Madsen nie zamierza siać wśród widzów popłochu godnego słynnej „Wojny światów”. Duński reżyser i artysta konceptualny stawia raczej na metafizyczną lekcję pokory i empatii.
Film Madsena jest oczywiście bardzo oryginalny, lecz jednocześnie stanowi logiczną kontynuację dotychczasowych działań twórcy. Już w słynnym „Jądrze wieczności” Duńczyk zastanawiał się nad kondycją europejskiej cywilizacji, która zostawia potomności wizytówkę w postaci ton odpadów atomowych. Całkiem możliwe, że substancje o wytrzymałości obliczanej na 100 tysięcy lat mogą okazać się w przyszłości najtrwalszą zdobyczą naszych czasów. Ironiczny wydźwięk „Jądra wieczności” udało się utrzymać Madsenowi także w „Niezwykłej przeciętności”. Zbiór dziwacznych scen z życia duńskiego miasteczka przedstawiał społeczeństwo ospałe, pogrążone w dekadencji i podskórnie pragnące ożywczego przełomu.
W swym najnowszym dziele reżyser przekonuje, że właśnie – rozumiana metaforycznie – wizyta obcych może przynieść gnuśniejącej Europie zastrzyk energii. Aby jednak skorzystać na pojawieniu się przybyszy z zewnątrz, należałoby najpierw pozbyć się uprzedzeń podsycanych przez popkulturę i tradycję. Madsen dopuszcza taką możliwość, ale jednocześnie pozostaje daleki od hurraoptymizmu. Za co najmniej równie prawdopodobną uznaje sytuację, w której kosmici wzbudziliby w nas agresję i dokonali zniszczenia planety lub pozwolili się zniewolić. Niezależnie od wszystkiego jedno wydaje się pewne. Tytułowa „wizyta”, przedmiot jednoczesnej ekscytacji i lęku, zmieniłaby nasz świat nie do poznania.
Wizyta | Dania, Finlandia 2015 | reżyseria: Michael Madsen | dystrybucja: Against Gravity | czas: 90 min