Dystrybutor reklamuje dzieło Marcina Dudziaka jako pierwszy polski film „nowohoryzontowy” i coś w tym jest. Powiązanie z wrocławskim festiwalem – na którym zresztą w ubiegłym roku „Wołanie” miało premierę – od razu wskazuje widzom, czego mogą się spodziewać.
Wywiedziony z opowiadania Kazimierza Orłosia „Zimorodek” film w znacznej mierze oparty jest na „niedzianiu” się. Ot, wyprawa ojca i syna w Bieszczady, leniwie przesuwające się krajobrazy, śniadania, kolacje, noce pod namiotem. Czas, który zamarł. Wakacyjną beztroskę przerywa jednak niespodziewane wydarzenie, które sprawi, że obaj bohaterowie będą musieli inaczej spojrzeć na życie. Syn po raz pierwszy zobaczy ojca bezradnego, słabego, uświadomi sobie, że świat nie zawsze będzie opierał się na autorytecie starszych.
W świetnej analizie opowiadania „Zimorodek” opublikowanej na łamach „Kontekstów Kultury” Jerzy Marek dowodził, że to opowieść o obecności zła w świecie. Marcinowi Dudziakowi udaje się gdzieś uchwycić ten ulotny, metafizyczny wymiar prozy Kazimierza Orłosia. W rozmowie z DGP tłumaczył: „Antek jest dziesięciolatkiem, który w czasie tej wyprawy doświadcza istnienia czegoś wyższego, boskiego, co jest tu reprezentowane przez naturę. I ten dystans miał być niejako perspektywą natury, przestrzeni wiecznej, w którą wchodzą bohaterowie”. Dla mnie przede wszystkim „Wołanie” jest opowieścią o początku końca dzieciństwa. Porusza jakąś czułą strunę, przywołuje z pamięci ten zwyczajny a przecież niezwykły okres, gdy dorosłość wydawała się bardzo odległa, ale już nadeszła pora, by powoli brać odpowiedzialność za siebie samego.
Film Dudziaka nie poddaje się jednak łatwym interpretacjom: każdy może w nim dostrzec cząstkę siebie, jakąś projekcję własnych wyobrażeń świata, okruch wspomnień z lat szczenięcych. To nie jest kino oferujące rozrywkę, raczej wciąga w swój kontemplacyjny, powolny rytm. Jeśli mu się poddacie – a przyznaję, nie jest to wcale takie proste – zaoferuje wam więcej niż może się początkowo wydawać.