Muszę jednak przyznać, że im większy robiliśmy research, tym bardziej nas to wciągało. Mieliśmy poczucie, że dostajemy promesę coraz bardziej intrygujących i dziwnych zaginionych filmów. - mówi Guy Maddin, reżyser „Zakazanego pokoju”, który będzie pokazany w ramach wrocławskiego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty
Guy Maddin, niespełna 60-letni, wiecznie uśmiechnięty Kanadyjczyk to jeden z najbardziej oryginalnych współczesnych reżyserów. Na całym świecie ma wierne rzesze fanów, choć jego kino do łatwych nie należy. Kiedy jednak ktoś porównuje swój film do ektoplazmy z seansów spirytystycznych, trudno się dziwić. Nowy projekt Maddina, inspirowany zaginionymi filmami z epoki kina niemego, znalazł się w programie wrocławskiego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty.
Oglądając „Zakazany pokój”, zastanawiałem się, gdzie rodzą się tak oryginalne i nietypowe projekty?
Początkowo wcale nie planowaliśmy, że wyjdzie z tego fabuła. Zaczęło się od internetowego interaktywnego projektu, związanego z zaginionymi filmami niemymi. To temat, który od dawna mnie interesuje i wraz z ekipą trochę po omacku poszukujemy ich śladów. Jest w tym coś magicznego i niezwykle intrygującego. Często zaczynaliśmy od lapidarnego opisu takiego filmu i próbowaliśmy odtworzyć jego atmosferę, co oznaczało, że musieliśmy po swojemu napisać krótki scenariusz każdego z tych tytułów. Kiedy zdecydowaliśmy się, że spróbujemy zrobić z tego pomysłu fabułę, postanowiliśmy połączyć ze sobą różne motywy. Chcieliśmy dać jakieś wskazówki widzowi, który łatwo mógłby się w tym wszystkim pogubić. Stąd różni aktorzy, palety kolorów, gatunki i motywy. Od łodzi podwodnej, drwala przez film wampiryczny po ofiary składane we wnętrzu wulkanu. Stworzyliśmy taką listę wątków, które nas interesowały, i chcieliśmy to po prostu połączyć w jedno. Zresztą cały czas przychodziły nam do głowy kolejne pomysły. Czasami bardzo złe (śmiech).
Gdzie tego wszystkiego szukaliście?
Moim podstawowym źródłem informacji był internet. Z kolei Evan Johnson i Bob Kotyk, którzy ze mną współpracowali, działali bardziej oldskulowo, korzystając ze zbiorów bibliotecznych. Bardzo ważne okazało się archiwum pisma „Variety”, które istnieje od 1905 roku. Krótkie opisy, jakie tam znajdowaliśmy, były dla nas często jedynym punktem zaczepienia. Muszę jednak przyznać, że im większy robiliśmy research, tym bardziej nas to wciągało. Mieliśmy poczucie, że dostajemy promesę coraz bardziej intrygujących i dziwnych zaginionych filmów.
Paradoksalnie okazywało się jednak, że nie wszystkie z nich były zaginione.
No właśnie, to kolejny problem. Trudno czasem określić status danego filmu. Uznawany był za zaginiony, my tworzyliśmy własną wariację na jego temat, po czym nagle w cudowny sposób go odnajdywano. Tak było chociażby z „Hello Pop” w reżyserii Jacka Cummingsa z 1933 roku. Znaleziono go przed dwoma laty w jakiejś szopie w Australii. Często zdarzało się, że filmy odnajdywano, ale tej informacji nie kolportowano dalej, więc nie było to oficjalne. Zwłaszcza w Nowej Zelandii, gdzie kilkadziesiąt lat temu dystrybutorzy kazali niszczyć kopie, zamiast je odsyłać, bo po prostu tak było taniej. Nie wszyscy traktowali to poważnie, filmy chowali w znanym tylko sobie miejscu, nikomu o tym nie mówiąc. Cholerna Nowa Zelandia. Kolejne filmy cudem się odnajdowały, a nam tylko utrudniało to sprawę.
Mimo to materiał był pewnie tak obszerny, że realizacja „Zakazanego pokoju” mogła trwać w nieskończoność.
Było mnóstwo filmów, których nawet nie ruszyliśmy. To normalne, bo zorientowaliśmy się, że niebezpiecznie zaczyna to pochłaniać nasze życie. Niektórzy tworzą swoje dzieła przez kilkanaście lat, my raczej chcieliśmy tego uniknąć. Nie zostało mi już wcale tak dużo czasu, a chciałbym jeszcze zrobić kilka filmów. Dlatego z tej perspektywy bardzo dobrze rozmawiać o skończonym projekcie.
„Zakazany pokój” to owoc współpracy z Evanem Johnsonem.
Evan zaczął ze mną współpracować, kiedy miałem już na swoim koncie około dziesięciu fabuł. Podobało mu się to, co robię, i nie chciał w żaden sposób zmieniać sposobu realizacji filmów. Jesteśmy przyjaciółmi, mamy podobną wrażliwość, co sprawdza się nawet w odbiorze poszczególnych dzieł. Kiedy pisaliśmy scenariusz, jeszcze z Bobem Kotykiem, przez długi czas przesiadywaliśmy w trójkę w jednym pokoju. Widziałeś na pewno nieraz taką scenę w filmach, kiedy bohater tworzy, zdaje sobie sprawę, że to, co wymyślił, jest złym pomysłem, robi z kartki kulkę i rzuca za siebie. To właśnie byliśmy my.
W obsadzie pańskiego filmu znalazł się niemiecki aktor Udo Kier. Jak współpracuje się z tak charyzmatycznym człowiekiem?
Udo to Udo. To mogłoby starczyć za całą odpowiedź. Ale mówiąc zupełnie poważnie, jest fascynujący i stanowi przy tym prawdziwe wyzwanie. Jego charyzma to naturalny dar, który zresztą bardzo często wykorzystuje, w zabawny sposób manipulując ludźmi. Na przykład swoim reżyserem. Podczas naszych rozmów stosował sprytny zabieg. Często stawiał mnie w pozycji defensywnej, by potem nagle skomplementować. Nieustannie zgrywał się a propos swoich kwestii, ale koniec końców, kiedy włączaliśmy kamerę, potrafił w jednej chwili się skoncentrować i być poważny. Jego talent bazuje też na świetnych instrumentach w postaci głosu oraz hipnotycznego spojrzenia.
„Zakazany pokój” to filmowy eksperyment, ale obsady nie powstydziłaby się niejedna hollywoodzka produkcja.
Sam w to nie mogę uwierzyć. To było jak nagroda, którą dostawałem każdego dnia. Moi reżyserzy castingu znali wielu wspaniałych aktorów i tylko mnie podpytywali: Co sądzisz o Mathieu Amalricu? A Charlotte Rampling? Mieli znakomitego nosa. Umawialiśmy się na kawę z kolejnymi aktorami, staraliśmy się ich zauroczyć i przechytrzyć. W końcu robili to prawie za darmo, bo pracowali według minimalnych stawek, czyli około 200 euro za dzień zdjęciowy. W przypadku takich aktorów to przecież śmieszna kwota. Zaskakiwał mnie zwłaszcza Amalric, który cały czas powtarzał, że jest zaszczycony, że może u mnie zagrać. Nie wierzyłem mu ani przez sekundę. Pomyślałem, że wisi komuś jakąś przysługę (śmiech).