Nie dopuszczamy do siebie, że po prostu pewne incydenty nie mają w ogóle sprawcy, stoi za nimi jedynie ślepy traf.

W „Katarze” (1976) Stanisława Lema pewien emerytowany amerykański astronauta pomaga w śledztwie dotyczącym serii osobliwych zgonów w Neapolu: gwałtowną śmierć ofiar, mężczyzn koło pięćdziesiątki, poprzedzał za każdym razem atak ostrej psychozy. Poszukiwania sprawcy bądź sprawców – na przekór rozlicznym hipotezom – nie przynoszą rezultatów. Finalnie okazuje się, że w całej sprawie nie chodziło o zbrodnię popełnioną ludzką ręką, lecz o złożony zbieg okoliczności: potrzebne były alergia, reumatyzm, łysienie, skłonność do jedzenia migdałów oraz zażywania kąpieli siarkowych. Określone połączenie tych czynników wywoływało u ofiar nagłą reakcję fizjologiczną – napad halucynacyjnej, samobójczej furii.

A jednak „Katar” to kryminał, a wobec kryminału czytelnik ma pewne oczekiwania. Po pierwsze, chodzi o ład moralny, niekoniecznie zresztą znajdujący ujście w postaci ukarania zbrodniarza – czasami zbrodnia pozostaje nieukarana, a mimo to mamy poczucie, że rachunki uległy wyrównaniu (choćby wówczas, gdy zabija się w obronie własnej lub w akcie usprawiedliwionej zemsty). Po drugie, chodzi o sprawczość oraz przyczynowość – w powieści kryminalnej ludzie nie giną dlatego, że poślizgnęli się na skórce od banana, ale dlatego, że ktoś ich zgładził (i najczęściej miał przemyślny plan owego zgładzenia). Pisarz w ramach tej konwencji ma obowiązek wyjaśnienia, kto, komu i z jakiego powodu dał w łeb.

Lem o tym wszystkim wiedział i właśnie z uwagi na to posłużył się konwencją kryminalną – nader wyczuloną na kwestie przyczynowości – jako wehikułem dla refleksji ontologicznej, a nawet (anty)teologicznej. Świat współczesny jest wystarczająco skomplikowany, powiada Lem, by bezwiednie wytwarzać chaotyczne, przypadkowe zderzenia okoliczności, które chętnie uznajemy za czyjąś celową działalność bądź, w skrajnej wersji, za interwencje boskich sił. Przyjęcie tego do wiadomości może być tyleż trudne, co głęboko nieintuicyjne, ponieważ nasze mózgi – niczym czytelnicy kryminałów – uwielbiają wyraźne modele przyczyn i skutków.

Nie ma odpornych

„Katar” pozostaje jedną z najoryginalniejszych powieści kryminalnych, jakie kiedykolwiek napisano. Przewrotu w schematach ludzkiego myślenia jednak nie dokonał. Presja na proste wyjaśnienia rozmaitych zjawisk i procesów rośnie wraz ze wzrostem złożoności tych ostatnich. Owe popularne wyjaśnienia mają w sobie niejednokrotnie element konspiracjonistyczny: światem rządzą kosmiczne jaszczury ręka w rękę z Żydami i Billem Gatesem, Ziemia jest płaska, a pandemia – wymyślona. Spiskowy obraz świata – wytwarzający w zasadzie całą alternatywną rzeczywistość, w której można zamieszkać na stałe – znacząco zyskał na wadze od czasu pojawienia się internetu. Ale to nie jest tak, że żyjemy w unikatowej epoce konspiracjonizmu (choć być może żyjemy w epoce postprawdy): nagromadzenie wątków spiskowych w dzisiejszym dyskursie to raczej kwestia skali niż nowej jakości. O doborze tematów zdecydowali dawno temu nasi dociekliwi, zaniepokojeni przodkowie.

Tom Phillips, Jonn Elledge, „Spisek, czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie***one teorie”, przeł. Maria Gębicka-Frąc, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2023 / nieznane

Tak się składa, że dwóch brytyjskich dziennikarzy napisało książkę, która nieźle wyjaśnia te zjawiska. Mam na myśli „Spisek, czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie***one teorie” Toma Phillipsa i Jonna Elledge’a – rzecz nosi niepoważny tytuł, ale przynosi w lekkim i niekrępującym opakowaniu garść całkiem poważnej wiedzy. Phillips jest już znany na naszym rynku jako demaskator i dekonstruktor rozmaitych modnych idei – mogliśmy czytać jego „Ludzi. Krótką historię o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” (przeł. Maria Gębicka-Frąc, Albatros 2019), rzecz o fatalnych porażkach, jakimi usiana jest ścieżka postępu cywilizacyjnego, a także „Prawdę. Krótką historię wciskania kitu” (przeł. Maria Gębicka-Frąc, Albatros 2020), opowieść o rozmaitych kłamstwach i mistyfikacjach na przestrzeni wieków.

Tym razem – już we współautorstwie – Phillips wziął na warsztat konspiracjonizm. „Świat jest często kształtowany przez niewidzialne siły, które mogą się wydawać rezultatem świadomych działań – od zmian społecznych, przez epidemie, po reakcje rynku. Teorie spiskowe pozwalają nadać tym siłom ludzką twarz, nazwać najbardziej pierwotne lęki i najgłębsze niepokoje, które nas nękają. Dają nam kogoś, kogo można obwinić” – piszą Phillips i Elledge.

W „Spisku” znajdziemy historyczne analizy klasycznych motywów tego rodzaju teorii – od opowieści o rzekomym przerabianiu chrześcijańskich dzieci na żydowską macę, przez długie dzieje trzęsących podobno światem iluminatów, po koncepcje płaskoziemskie, antyszczepionkowe i ufologiczne, a także szczególny kompleks współczesnych konspiracjonistycznych wierzeń amerykańskiej altprawicy. Phillips i Elledge rozkładają te przekonania na elementy składowe, udowadniają ich fałsz i brak elementarnej logiki, pokazują, skąd się wzięły i jaką krętą drogę ideologiczną przeszły przez stulecia, by zasilić aktualny zasób zbiorowej paranoi. Nie będę się tu wdawał w szczegóły, żeby nie pozbawić odbiorców przyjemności śledzenia tych historycznych meandrów.

Phillips i Elledge zresztą nie zajmują się wyłącznie gładzeniem swoich czytelników po głowie za to, że są tacy rozsądni – jedną z naczelnych tez „Spisku” jest przekonanie autorów, że nie ma ludzi niepodatnych na myślenie konspiracjonistyczne, zwłaszcza jeśli wspiera ono daną wizję świata, lokując zwolenników po „dobrej” stronie: liberalna bańka śmieje się z prawicowych obsesji na temat „dyktatury gender” i tego, że Unia zakaże jeść mięsa albo mówić „mama” i „tata” – potem zaś czyta z wypiekami na policzkach o tym, że światem rządzi demoniczne Opus Dei (czy inna podobna organizacja).

Ponura konkluzja

Sprawę komplikuje jeszcze to, że – jak pokazuje „Spisek” – wiele teorii konspiracjonistycznych okazało się prawdą. To tylko wzmaga niepokój: chaos informacyjny nie sprzyja odsiewowi bzdur. Zwłaszcza że z systemów rozumowania spiskowego ochoczo korzysta propaganda polityczna: wspiera je, podsyca tlący się pod nimi ognik, dostarcza nowych treści. Na konspiracjonizmie żeruje również popkultura – lokalne i globalne spiski stanowią jeden z ulubionych tematów współczesnych seriali i powieści sensacyjnych. Jest tak, bo – jak już pisałem – ludzki mózg to lubi. Lubi, kiedy spina mu się Gestalt, kiedy ujawnia się ukryty wzór.

Jakie zatem mechanizmy poznawcze i społeczne odpowiadają za naszą gotowość, by uwierzyć w jakąś piramidalnie bzdurną teoryjkę (łączącą, dla przykładu, maszty sieci komórkowej 5G z epidemią COVID-19), która radykalnie podważa oficjalną wersję zdarzeń? Nie dzieje się tak od razu – korytarz do króliczej nory należy sobie najpierw wykopać i podstemplować. „Katastrofa samolotu, upadek rządu, szalejąca choroba, śmierć księżnej w wypadku samochodowym – coś, co można wytłumaczyć przypadkiem, splotem złożonych czynników społecznych, a nawet publicznie uznanymi działaniami znanych postaci, jest tłumaczone jako machinacje ukrytej grupy manipulującej wydarzeniami dla własnych celów (...) Ze względu na stosunkowo wąski zakres możecie wierzyć w teorię spiskową zdarzeń, a nie wywrze ona większego wpływu na resztę waszego światopoglądu. W końcu niektóre wydarzenia naprawdę można wyjaśnić tym, że doprowadziły do nich tajne kliki ludzi spiskujących za zamkniętymi drzwiami – co wcale nie musi oznaczać, że wszystko inne również jest spiskiem” – zauważają autorzy.

Ale przyjęcie tego rodzaju teorii zwiększa (czy też, mówiąc psychologicznie, toruje) poznawczą gotowość, by przyjmować kolejne, takie, które mają już charakter systemowy, i ambicje, by pokrywać znacznie większy zakres rzeczywistości. Końcowym etapem jest całkowite odcięcie się od faktów – gdy wszystkie zdarzenia, jakie zachodzą w świecie, da się wytłumaczyć wyłącznie w obrębie teorii spisku.

Innymi słowy, im dalej się w to wejdzie, tym trudniej wrócić – i przyznać, że popełniliśmy wiele kardynalnych błędów rozumowania.

Nasza psychika nie cierpi sytuacji dysonansowych. Preferuje natomiast wyjaśnienia poznawczo proporcjonalne do rozmiarów, dajmy na to, katastrofy, którą próbujemy pojąć. Innymi słowy, prezydenta Kennedy’ego nie mógł zabić pojedynczy psychol, w Smoleńsku to nie mogła być brawura pilotów i brzoza, za pandemię nie może odpowiadać przypadkowa mutacja czegoś, co na dobrą sprawę nawet nie żyje. Albo jest tak, jak w „Katarze” u Lema: nie dopuszczamy do siebie, że po prostu pewne incydenty nie mają w ogóle sprawcy, stoi za nimi jedynie ślepy traf.

Owe psychologiczne turbulencje w cywilizacji Zachodu znacząco wzmogły się u progu nowoczesności – gdy zasady wnioskowania naukowego zaczęły wypierać religię, rozpoczęły się gwałtowne procesy industrializacji, urbanizacji i emancypacji grup dotąd wykluczonych. Jest to, można powiedzieć, cena, jaką zapłaciliśmy za skok w świat demokracji, kapitalizmu i zaawansowanej technologii. Brzmi ponuro, ale da się o tym opowiedzieć także z nutą złośliwej ironii, jak to czynią Phillips i Elledge. ©℗