Republiki nie ma, bo nie ma Ciechowskiego. Myslovitz jest, choć nie ma w nim Rojka, a jego powrotu nie należy się spodziewać.
Grudzień 2001 r. Media informują o nagłej śmierci Grzegorza Ciechowskiego – lidera zespołu Republika. Fani, dziennikarze i cała branża muzyczna są w szoku. Republika przestaje nagrywać, jej
muzycy koncertują razem sporadycznie. Ale teraz znowu wracają na scenę, aby przypomnieć o Grzegorzu, o sobie, o piosenkach. Ruszą w trasę po Polsce.
Kwiecień 2012 r. Z zespołem Myslovitz rozstaje się wokalista Artur Rojek. Zamierza kontynuować karierę na własną rękę. Nagrywa dwie dobrze przyjęte solowe płyty, a jego dawny zespół szuka wokalistów i długo zwleka z premierowymi piosenkami. Lada moment na rynku ukaże się nowa płyta Myslovitz – „Wszystkie narkotyki świata”. Fani czekali na nią 10 lat.
Obywatele i republikanin
Koledzy z Republiki nie mogli uwierzyć w śmierć lidera. – Wytwórnia kilka dni przed Bożym Narodzeniem zorganizowała firmową wigilię. Zostaliśmy zaproszeni, tylko Grzesiek nie dojechał z powodu choroby. Myślałem, że to rutynowy zabieg, a później odebrałem telefon, że nasz kolega nie żyje. Totalny szok. Republika zajmowała wiele miejsca w moim życiu. Zatonęła Atlantyda. Zobaczyłem pusty ocean – wspomina Leszek Biolik, basista Republiki.
Lider zmarł, a trzy miesiące później zespół zagrał pożegnalny koncert we Wrocławiu w ramach 23. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. W spektaklu „Kombinat” utwory Republiki śpiewali piosenkarze i aktorzy. Nastroje były minorowe. Biolik miał ochotę roztrzaskać gitarę po zakończeniu występu. Czuł, że każda nuta każdej piosenki jest grana po raz ostatni. I wszystko zmierza do nieuchronnego końca. Muzyk wspomina emocjonalną reakcję publiczności i uczucie pustki, które pojawiło się po ostatnim akordzie. To właściwie nie był koncert, to była stypa.
Trzeba jednak było jakoś funkcjonować, wziąć się w garść. Wymyślić życie po życiu. – Poszedłem w produkcję – mówi Biolik, który pracował m.in. z Robertem Gawlińskim i Moniką Brodką oraz miał udział w powstaniu otwARTej sceny organizującej sesje nagraniowe dla polskich artystów niezależnych (Skubasa, Meli Koteluk, Tomasza Organka i innych).
Nowe zajęcie znalazł też Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki. Komponuje muzykę do spektakli teatralnych i musicali, ma dwa autorskie projekty (wspólnie z aktorem i piosenkarzem Jackiem Bończykiem oraz multiinstrumentalistą Jakubem Nowakiem). Jeden to Czarno-Białe Ślady (m.in. piosenki Republiki w wersjach akustycznych), a drugi – Depresjoniści – w tym roku ma wystartować pod nową nazwą. – Każdy z nas musiał zdecydować, czy uprawia dalej ten zawód, czy zawiesza instrument na kołku i zajmuje się czymś innym. Każdy z nas postanowił, że nie odpuści, i wszedł w nowy artystyczny świat – opowiada Krzywański.
Jeszcze za życia Ciechowskiego zdarzyło się, że drogi członków Republiki się rozeszły. Lider założył nowy projekt – Obywatela GC – a pozostali muzycy skrzyknęli się pod szyldem Opera, dobierając do składu Roberta Gawlińskiego. Ówczesny basista Opery (a wcześniej Republiki) Paweł Kuczyński zwierzał się Kubie Wojewódzkiemu w wywiadzie dla „Magazynu Muzycznego” w październiku 1989 r. z potrzeby psychicznego
odpoczynku od Republiki, wyjścia poza jej ramy stylistyczne oraz grania muzyki „bez wstępnych ustaleń, sztywnych konwencji twórczych czy manifestów” i z nowym wokalistą. W wywiadzie padło zdanie wyjaśniające powód rozstania. „(…) twórczość Republiki obwarowana była określonymi zasadami, które m.in. przyczyniły się do jej rozpadu” – powiedział basista.
Jego koledzy po latach zgłaszają zdania odrębne. – Opera powstała dlatego, że każdy z
muzyków chciał się realizować. A do Republiki wróciliśmy, bo było ku temu zbiorowe parcie. Mój stosunek do Republiki był inny niż Pawła, dlatego przystałem na propozycję reaktywacji zespołu, na co Paweł się nie zdecydował – mówi Krzywański.
Opera rozwiązała się, zanim wydała obiecywaną płytę. Obywatel GC też zwinął żagle, ale zostawił po sobie kilka albumów i przebojów („Tak… tak… to ja”, „Nie pytaj o Polskę”). Po czterech latach członkowie Republiki zatęsknili za sobą. Pawła Kuczyńskiego zastąpił Leszek Biolik, który współpracował z Ciechowskim przy Obywatelu GC. Pytam, jakim Grzegorz był przywódcą i czym się różnił Ciechowski republikanin od Ciechowskiego obywatela?
– Współistnienie pierwszej Republiki i Obywatela GC widzę w fascynacji fenomenem totalitaryzmu. Moim zdaniem pierwsza Republika była patrzeniem na rzeczywistość z perspektywy orwellowskiej czy kafkowskiej, osoby zamotanej w systemie. Natomiast koncerty Obywatela GC przypominały mi czasem potężny wiec partyjny, przerysowany do granic, tak jak w filmie „The Wall” z muzyką Pink Floyd. Obywatel GC był głównodowodzącym tego zgromadzenia. W Republice działała demokracja ze wskazaniem na przywództwo. Funkcjonowaliśmy na podobnych zasadach, jednak bywało, że czasem, gdy ta demokracja rozlewała się w bezkształtną masę, Grzesiek brał sprawy w swoje ręce i przejmował inicjatywę – mówi Biolik.
W całej tej historii nie chodzi jednak o model sprawowania przywództwa. Raczej o fenomen czterech muzyków z różnych artystycznych światów, nierzadko bardzo odległych. I o powód, dla którego różnice zacierały się, kiedy cała czwórka wychodziła na koncert pod biało-czarną flagą.
– Przyjaźniliśmy się, to najważniejsze. A kiedy ludzie się przyjaźnią, bo spędzają ze sobą dużo czasu, znają nawzajem swoje rodziny, wymyślają imiona dla nowo narodzonych dzieci, to nawet gdy dochodzi do spięć, są one w naturalny sposób rozwiązywane. Dlatego odszedł Paweł, bo zaszwankowała przyjaźń. Co jeszcze nas jednoczyło? Podobne poglądy na rzeczywistość, polityczne upodobania, wyznawanie tożsamych wartości, niekoniecznie światopoglądowych, bo akurat w Republice mieliśmy buddystę, chrześcijanina czy ateistę i to nikomu nie przeszkadzało. Wzajemny szacunek był kluczowy. No i podzielanie przekazu tekstowego Grzegorza. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wyjść na scenę i nie akceptować tego, o czym on śpiewa – mówi Krzywański.
(Nie)śmiertelny band
Historia rocka zna przypadki, kiedy utrata lidera nie przeszkadzała funkcjonować kapelom. Muzycy z Joy Division nie przestali grać, kiedy lider i ideolog grupy Ian Curtis odebrał sobie życie. Formacja zmieniła tylko szyld na New Order, sygnalizując, że dochodzi do nowego otwarcia. Ale wiele zostało po staremu. Pierwszy singiel to w zasadzie kopia stylu poprzedniego zespołu, a piosenka „Ceremony” pochodziła jeszcze z dawnego repertuaru. Debiutancki album „Movement” też nie był wolny od skojarzeń z pamiętnym wokalistą (utwór „The Him”), ale New Order udało się zamknąć rozdział z Curtisem dzięki popularności piosenki „Blue Monday”. Grupa występuje – z przerwami – do dziś.
Bez zmarłego lidera estradowo egzystuje Queen. Najpierw grupa przez kilka lat celebrowała Freddiego Mercury’ego. Za każdym razem dawała do zrozumienia, że nie jest to odcinanie kuponów od zbudowanej legendy. Tak powstały projekty Queen z Paulem Rodgersem oraz Adamem Lambertem, w których nie brał jednak udziału basista z oryginalnego składu John Deacon.
Zdarzało się, że legendy kończyły działalność. Kiedy nagle zmarł John Bonham, koledzy z Led Zeppelin nie byli w stanie zaakceptować następcy bębniarza. W końcu za perkusją usiadł syn Bonhama Jason, a zespół reaktywował się na londyński koncert w hali O2. Po 27 latach niegrania ze sobą jako Led Zeppelin.
Z trudem, ale udało się ocalić szyld Van Halen. Zmiana nazwy dla wielu była oczywistością, kiedy z zespołem pożegnał się wokalista David Lee Roth. Do tej pory w kapeli panowała dwuwładza, którą dzielili się szalenie popularny frontman (Lee Roth) i wirtuoz gitary (Eddie Van Halen). Gdy jeden z przywódców poszedł na swoje, zdaniem wielu formacja nie miała dalej szans. Pracownicy wytwórni Warner Bros sugerowali Eddiemu, aby pozbył się dotychczasowej nazwy i uwolnił w ten sposób od presji sukcesu, ale gitarzysta odparł, że… nazwiska zmieniać nie zamierza. Bez Lee Rotha udało się nagrać świetnie przyjęty album „5150”, a później kolejne, już z nowymi wokalistami (Sammym Hagarem, a następnie Garym Cheronem). David ostatecznie wrócił do składu, jednak grupa grała tak długo, jak żył lider, który dał jej nazwę. Można było występować bez Lee Rotha, ale istnieć bez Eddiego Van Halena (zmarł trzy lata temu) – nie.
Karuzela z frontmanami
„Nieważne, jak wysoko jesteśmy” – tytuł dziewiątej płyty Myslovitz okazał się samospełniającą się przepowiednią. Zespół był na szczycie, w zasadzie każda kolejna płyta pokrywała się sprzedażowym złotem albo platyną i nagle… koniec. Odchodzi Artur Rojek. Muzycy szybko nagrali premierowy album „1.577” z nowym wokalistą Michałem Kowalonkiem, aby dać sygnał, że statek nie zatonął, płynie dalej, a załoga trzyma stery. Ale nowy kapitan sprawiał nowe problemy.
– Chyba się po prostu nie dobraliśmy dobrze z Michałem. Był duży potencjał, bo on ma piękny głos i jest kreatywnym artystą, ale im dłużej ze sobą graliśmy, tym bardziej było widać, że to nie działa. Zamiast się ze sobą zgrywać, wychodziły na wierzch coraz większe różnice – mówi muzyk Myslovitz Przemysław Myszor.
Nie było wiadomo, kto do kogo ma się dostosować: wokalista do zespołu czy zespół do wokalisty. Jakby tego było mało, doszedł drugi problem – logistyczny. Michała nie można było ściągnąć do Mysłowic i większość prób odbywała się bez niego. Przyjeżdżał przed koncertami, żeby przypomnieć sobie piosenki.
– Nie umieliśmy tak pracować. Ten zespół zawsze wykuwał się na próbach. Praca nad nowym materiałem w niepełnym składzie szła opornie. Planowaliśmy wydać go jak najszybciej, a nie dało się domknąć żadnej piosenki. Bez wokalisty w ogóle trudno jest mówić o jakichkolwiek piosenkach, bo masz tylko muzykę instrumentalną. Ten stan trwał zdecydowanie za długo, więc dojrzeliśmy do tego, by to zakończyć – kontynuuje Myszor.
„Sprawa rozwodowa” ciągnęła się długo. Z Kowalonkiem współpracowali przez sześć lat. Grali te same numery od 30 lat, a jednak zakradały się nerwowość i strach. Wiedzieli, co i jak, ale nie mieli pojęcia, czy dojeżdżający na występy Michał to wie. Podobnie z nową płytą. Ktoś musiał dać głos piosenkom. Zastępczo dawali Myszor albo basista Jacek Kuderski. Czasami zespół prosił o
pomoc zaprzyjaźnionych wokalistów – Bartosza Księżyka tudzież Łukasza Lańczyka. W końcu pojawił się Mateusz Parzymięso, któremu zespół przyglądał się już 10 lat temu.
– Prawda jest taka, że ten, który jest na przedzie i skupia na sobie całą uwagę, przekazuje nasze wspólne emocje. Razem wypracowujemy konteksty muzyczne i estetyczne, ale to on je uosabia. Publiczność generalnie skupia się na frontmanie. Na Mateuszu, Michale, wcześniej Arturze. Nieważne, kto pisze czy komponuje te piosenki; czyje to są emocje, przemyślenia, kto za tym tak naprawdę stoi. Ludzie zazwyczaj dostrzegają głównie pierwszy plan. Zrozumienie i zaakceptowanie tego faktu zabrało nam dużo czasu i było bardzo bolesne – wyjaśnia Myszor.
Mateusz wychowywał się na piosenkach Myslovitz. Najpierw był fanem, który stoi pod sceną i śpiewa z zespołem wszystkie zwrotki, a w domu kolekcjonuje plakaty i autografy. Teraz dojrzał, przeszedł długą drogę od członka fanklubu do członka zespołu. I pasuje do kapeli jak ulał.
Jego ego
Jeśli przyjąć, że szefuje ten, kto stoi na przedzie, bo to jemu biją pokłony fani, to duże problemy z zarządzaniem miał Black Sabbath. Po odejściu Ozzy’ego Osbourne’a próbowało go zastępować aż siedmiu wokalistów. W końcu Ozzy wrócił i występował w kapeli już do samego końca – do 2017 r.
W Deep Purple żaden z czterech wokalistów nie był w stanie podważyć władzy Ritchiego Blackmore’a, dopóki ten liderował grupie, a kiedy odchodził – co czynił dwukrotnie – pierwsza próba działania bez szefa zakończyła się rozpadem Purpli i dopiero za drugim razem udało się wyłonić nowego lidera, którym został wokalista Ian Gillan. Kiedy Gillan usiłował kontestować przywództwo Blackmore’a, ten wziął do Deep Purple nowego wokalistę (Joego Lynna Turnera) ze swojego zespołu Rainbow, który założył, gdy opuszczał Deep Purple po raz pierwszy. W zespole cały czas iskrzyło, a walkę o władzę dokumentowała płyta o bojowym tytule „The Battle Rages On…” (co można przetłumaczyć: „Bitwa nadal wrze”). Ritchie w końcu abdykował bez szkody dla zespołu.
Chyba mało kto jest w stanie sobie wyobrazić istnienie The Police bez Stinga. Trio rozeszło się w połowie lat 80. u szczytu sławy, bo jego frontman wolał działać w pojedynkę. Tłumaczył, że
praca w zespole wymaga zbyt dużych ustępstw – trzeba się liczyć z innymi bardziej niż ze sobą. Słynny saksofonista Branford Marsalis, który nagrywał ze Stingiem jego pierwszą solową płytę „The Dream of the Blue Turtles”, zwrócił uwagę na pewną zaletę byłego muzyka The Police: „Doskonale wie, czego chce – on sam, a nie jego ego”. Wśród liderów zespołów taka wiedza to rzadkość.
Lider, czyli tak naprawdę kto? W jaki sposób ustala się to przywództwo?
– Wszystko sprowadza się do charyzmy i siły lidera, który wcale nie musi być wokalistą – uważa Bartek Koziczyński, dziennikarz „Teraz Rocka”. – Weźmy zespół King Crimson, gdzie mimo zmian osób przy mikrofonie i tak najważniejszy jest Robert Fripp. Albo grupę Van Halen, która bezboleśnie zmieniła frontmana, bo jej sercem zawsze był gitarzysta. Dopiero gdy takim motorem napędowym jest wokalista, staje się niezastąpiony, czego przykładem są smutne losy The Doors po śmierci Jima Morrisona.
Bez Grzegorza niemożliwe
W połowie października 2022 r. Zbigniew Krzywański i Leszek Biolik wystąpili podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich w projekcie Obywatele Republiki i przypomnieli repertuar legendy polskiego rocka. Ale każdy z nich uczestniczył w tym wydarzeniu oddzielnie – osobno wystąpiło trio Czarno-Białe Ślady (Krzywański, Bończyk, Nowak), natomiast Biolik ze swoim zespołem Elements akompaniowali specjalnie zaproszonym na tę okazję wokalistom (Renacie Przemyk, Kaśce Sochackiej, Piotrowi Roguckiemu i Błażejowi Królowi). Dlaczego byli „republikanie” zagrali razem, ale jednak osobno?
Krzywański: – Ustaliliśmy, że po śmierci Grzegorza generalnie razem występować nie będziemy. W związku z tym i teraz nie występujemy wspólnie. Zdarzały się odstępstwa od tej reguły, czego przykładem projekt muzyczny „Nowe Sytuacje” z lat 2014–2015, kiedy Sławek (Ciesielski, perkusista Republiki – red.), Leszek i ja dzieliliśmy jedną scenę. Ale to była wyjątkowa sytuacja.
Biolik: – Gdy umarł Grzegorz, uznaliśmy, że nie będziemy kontynuowali pracy koncertowej jako Republika. Ona miała rację bytu, kiedy działaliśmy we czterech. Nagrywanie nowej płyty z innym wokalistą nie wchodziło w grę. Na każdym z nas sytuacja wymusiła określanie własnej podmiotowości i odrębności. Ale inaczej je definiujemy w kontekście ewentualnego wskrzeszenia Republiki. Zbyszek mówi: „Nie zagramy nigdy razem”. A ja twierdzę: „Postanowiliśmy, że tego nie zrobimy”.
Na pomysł zagrania poznańskiego koncertu wpadł jeden z producentów, który zainteresował tą ideą muzyków. Wyrazili zgodę. Zwłaszcza że od czasu do czasu sygnowali swoimi nazwiskami podobne projekty („Nowe Sytuacje” bądź „Republika O! Polska”). Wiosną tych koncertów uzbiera się cała trasa. Bo jak wyróżniać tylko jedno miasto, kiedy Republika była ogólnopolską gwiazdą? Republikańskich przebojów będzie można posłuchać m.in. w sopockiej Operze Leśnej i w Filharmonii Szczecińskiej. Czy bez Grzegorza nie jest mimo wszystko niezręcznie? Przecież dla ludzi najważniejszy jest frontman. Wódz. Głos.
Krzywański odpowiada anegdotą. – Dwóch chłopców, jeden w wieku trzech lat, drugi sześciolatek, dzieci narzeczonej mojego syna, doskonale zna piosenkę „Mamona”; tańczą przy niej, śpiewają na tyle, na ile potrafią. I zrobili przede mną prezentację, kompletnie nie wiedząc, że ja w tym uczestniczę; nie kojarząc tego ze mną. Sądzę więc, że piosenki Republiki nadal są ważne. Teksty Grzegorza z lat 80., o zgrozo!, wcale się nie zestarzały. I są, o zgrozo!, cały czas aktualne. Rzeczywistość dogoniła sztukę. To, o czym wtedy śpiewała Republika, znowu niestety znajduje teraz odbicie w naszej rzeczywistości społeczno-politycznej. Natomiast koncertowanie i tworzenie nowych utworów pod szyldem Republiki, ale bez Grześka, byłoby kuriozalnym nieporozumieniem, niefajnym odcinaniem kuponów – uważa Krzywański.
Republika oficjalnie nigdy nie została rozwiązana. Zespół istnieje, choć nie nagrywa premierowych piosenek. A gdyby Ciechowski żył? O czym by pisał? Republika by działała? – Nie wiem, jakie okoliczności determinowałyby nasze istnienie – odpowiada filozoficznie Krzywański. Biolik jednego jest pewien: Grzegorz pisałby piosenki nienaganną polszczyzną, jak w „Reinkarnacjach”. A kim byłby muzycznie? Może pasowałaby mu stylistyka Aphex Twin czy Thoma Yorke’a z Radiohead…
Z Arturem? Niewykonalne
Republiki nie ma, bo nie ma Ciechowskiego. Myslovitz jest, choć nie ma w nim Rojka, a jego powrotu nie należy się spodziewać.
– Osiągnęliśmy razem duży sukces, koncertowaliśmy prawie na całym świecie. Nasze piosenki zna cała Polska. Są nawet drukowane w podręcznikach. Przeżyliśmy wspólnie piękne chwile. Ale wszystko się w pewnym momencie rozpadło i to już nie była fajna część tej historii – bardzo oględnie dobiera słowa Myszor.
A historia pisze się na nowo. Po dziesięciu latach przerwy – tyle minęło od płyty „1.577” – Myslovitz przygotowało album z premierowym materiałem. Płyta „Wszystkie narkotyki świata” ukaże się na rynku na początku marca. Pytam, czy muzycy nie obawiają się, że fani znudzili się czekaniem, a sama płyta trafi do oceanu współczesnych produkcji i jednodniowych przebojów.
– Single są jak granat, który musi od razu wybuchnąć. A my wolimy grać piosenki długie, psychodeliczne; budować klimat i powoli snuć opowieść. Zawsze liczyło się tylko pisanie piosenek, dlatego robienie płyty ma sens. Cały czas mamy coś do powiedzenia, jakieś emocje do przekazania. I lubimy to – zapewnia Myszor. ©℗
Republika oficjalnie nigdy nie została rozwiązana. Formalnie zespół istnieje, choć po śmierci Grzegorza Ciechowskiego nie nagrywa premierowych piosenek