Aktorka Joanna Drozda uwierzyła, że ma pomysł na „Hamleta” Williama Szekspira i wie, jak go wyreżyserować. Droździe uwierzył szef warszawskiego Teatru Imka Tomasz Karolak. Niestety





Zasłyszana anegdota mówi, że do dyrektora jednego z istotnych teatrów przyszedł bardzo młody reżyser, niemalże debiutant. Na pytanie, co by chciał wystawić, odparł bez chwili zastanowienia: – „Hamleta”. – Nie ryzykowałbym – zmarszczył brwi dyrektor. – A ja owszem, ja bym zaryzykował – stwierdził adept niezrażony.
Joanna Drozda zaryzykowała. Kiedyś przed laty przygotowała wraz z koleżanką z krakowskiej PWST niewielki spektakl „Brzeg – Opole”. To była jej jedyna znana mi dotychczasowa próba reżyserska. Potem dużo grała – w warszawskim Dramatycznym, w Polskim w Bydgoszczy, ostatnio znów w stolicy, w Powszechnym. Zasłynęła jako ta, która nie boi się ekstremalnych zadań. Czasem odwaga aktorki popłacała, wzmacniała efekt artystyczny przedstawienia, częściej chyba jednak nie.
Dość szybko się okazało, że aktorstwo Droździe nie wystarcza, że pragnie więcej, a choćby i arcydramatu Szekspira. Opowiadała w przedpremierowych wywiadach, że chodził za nią tak długo, objawiał się przed oczami w kolejnych sekwencjach, aż w końcu zrozumiała, że musi zrealizować go na scenie. Ukuła przy tym bon mot, że będzie to nie „Hamlet”, ale „hamlet” – pisany przez małe h. Bo młody, bo syn mierzący się z brzemieniem sławnego ojca, tego przez duże H, bo wszyscy nosimy te problemy. Śladów konsekwencji tej decyzji szukam w przedstawieniu, a przedtem w ulotce udającej program. I odnajduję – oto hamlet, ofelia, rosenkrantz i guildenstern pisani są właśnie tak, małą literą. Z kolei Laertes, Gertruda, Klaudiusz i Poloniusz obdarzeni zostali literami dużymi. Z racji różnicy pokolenia? No może, ale przecież Laertes powinien być nieco młodszy niż swój własny ojciec. Z powodu przynależności do obozu władzy? No dobrze, ale Rosenkrantz i Guildenstern też raczej chodzą na pasku króla uzurpatora.
Trudno odnaleźć w inscenizacji Joanny Drozdy sens, logikę, konsekwencję. Jej hamlet (Piotr Polak) jest aktorem. Do pierwszej sceny wchodzi w piżamie i szlafroku, mocno wczorajszy. Marszczy czoło, wymachuje rękami, wyraźnie czegoś szuka, pewnie natchnienia. W końcu wybucha najsłynniejszym monologiem świata, ale urywa go szybko. Robił swojego czasu „Hamleta” w Wilnie Oskaras Koršunovas. Jego bohater, aktor, zapijał się na śmierć we własnej garderobie, był wstrząsający. hamlet z Imki nie ma w sobie ani siły, ani tajemnicy. Jest rozkapryszonym i nieciekawym chłoptysiem, trudno nazwać to pomysłem na tę nie najłatwiejszą z ról. Znać za to, że swoimi pomysłami zarzuciła aktorów autorka inscenizacji. Tu każdy gest, każdy grymas jest wymęczony, w pocie czoła wykoncypowany, a przy tym dramatycznie nienaturalny, jakby reżyser dawała nam znak, że wszystko w tym widowisku ma swe głęboko ukryte znaczenie. Tyle że publiczność patrzy na te wysiłki najpierw zdezorientowana, a potem już rozbawiona. Może kolejnym sekwencjom powinny towarzyszyć wyświetlane na ekranach wprowadzenia inscenizatorki – o to tym razem mi chodziło.
Trudno dociec, dlaczego część kwestii hamleta głosi Poloniusz, a ofelii – Gertruda. Aktorzy grają albo źle, albo fatalnie, ale trudno ich o to winić, bo nawet tym najwybitniejszym (Iwona Bielska, Krzysztof Dracz) trudno jest unieść bezsens całego przedsięwzięcia. Kończy się ono pojedynkiem Hamleta i Laertesa rozegranym na PlayStation, co tylko pieczętuje katastrofę. Można by milczeć nad tą trumną, gdy nie fakt, że kuriozalny „hamlet” to jednak dowód nie tyle brawury Joanny Drozdy, ile jej pychy. Nie każdy musi debiutować jako reżyser takim tekstem i takim przedstawieniem. A skoro chce, jest jeszcze dyrektor – ostatnia instancja. Jeśli się zgadza, ponosi koszty. Spektaklu, który za chwilę zejdzie z afisza, bo nie znajdzie widzów, lecz także koszt kompromitacji własnej sceny.
„hamlet” według Williama Szekspira | reżyseria: Joanna Drozda | Teatr Imka w Warszawie