Kino to powinna być podróż pełna odkryć – mówi Dick Pope, wielokrotnie nagradzany operator filmowy, najbliższy współpracownik Mike’a Leigh, autor zdjęć do takich produkcji jak „Mr. Turner”, „Sekrety i kłamstwa”, „Vera Drake” i „Iluzjonista”
Kadr z filmu „Mr. Turner” / Dziennik Gazeta Prawna
Jakie cechy przydają się w zawodzie operatora? Co jest w nim ważne?
Podejście do zawodu się zmieniło, więc są potrzebne inne cechy niż wtedy, gdy ja zaczynałem. Teraz wszystko kręci się wokół szkół filmowych.
Mimo dostępności do pomocy naukowych, sprzętu, kina? Film dzisiaj można nakręcić telefonem komórkowym, niemal każde miasto ma swój festiwal filmowy, wszystko zdaje się być na wyciągnięcie ręki...
To pozory. Kiedy ja zaczynałem uprawiać ten zawód, nie było szkół filmowych, nie było wydziałów operatorskich. Była jedna szkoła filmowa w Londynie, ale była tak droga, że nie sposób było zarobić na czesne. To było miejsce dla wybranych. Nie stać mnie było na takie studia. Bycie operatorem filmowym długo pozostawało moim marzeniem, za którym czułem, że muszę gonić i zrobić wszystko, by je dopaść. To była walka o siebie i styl życia. Nikt wtedy nie używał słowa „kariera”, ale „pasja”.
Zaczynał pan od filmów dokumentalnych.
To była bardzo ważna szkoła warsztatu. Dała mi podstawy, niezbędną praktykę. Byłem przygotowany, że wszystko musi nastąpić w swoim czasie, więc niczego nie przyspieszałem. Wiedziałem, że dojście do jakiegoś poziomu zajmie mi lata, nie chciałem iść na skróty. Wierzyłem, że takie podejście zaprocentuje po czasie. Mozolnie piąłem się w hierarchii filmowej, to bywało frustrujące, ale dziś, gdy patrzę na młodszych kolegów, widzę, że frustrująca bywa rywalizacja. A jest ona ogromna. Nie wiem, co świat ma począć z taką liczbą operatorów, którzy co roku opuszczają progi szkół filmowych. Szczerze mnie to zastanawia. Chyba – mimo wszystko – miałem łatwiej, lepiej.
Nie każdy może być filmowcem?
To poczucie dostępności do wiedzy, sprzętu, filmów bywa złudne. Bo na co to się przekłada? Nie każdy jest Quentinem Tarantino. Albo inaczej – Tarantino mógł być tylko jeden i akurat padło na tego gościa. Możesz nakręcić miliony filmów komórką, co nie znaczy, że ktokolwiek zapłaci, by te filmy zobaczyć. Aby móc utrzymać się z kina, potrzeba czegoś więcej niż pomysłu, zapału i internetu. To niezwykle złożona kwestia. Kino eksperymentalne jest interesujące, ale to kino, z którego nie ma pieniędzy. Trudno jest zarobić na życie, realizując filmy niskobudżetowe, artystyczne – można zwiedzać, poznawać interesujących ludzi, mieć ciekawe życie – wiem coś o tym, robię to od trzech dekad.
Jakie ma się lęki, pracując od ponad 30 lat w zawodzie? Miewa się jeszcze wątpliwości?
Tak, oczywiście. Nie boję się, że popełnię błąd, to ludzkie. Wciąż poszukuję, rozwijam się. Może to śmiesznie zabrzmi, ale moje lęki są takie same jak wtedy, gdy wchodziłem w ten zawód – że nikt nie będzie chciał oglądać zrealizowanych przeze mnie filmów. Proszę sobie wyobrazić – tak jak pani powiedziała, od ponad 30 lat w zawodzie – i nagle okazuje się, że Dick Pope nie ma już nic ciekawego do zaproponowania. Nikt nie chce oglądać filmów ze zdjęciami mojego autorstwa. Tak, to są moje bolączki. „Mr. Turner” pokazywany był w ramach festiwalu Camerimage na jednym z porannych seansów. Wiadomo, życie festiwalowe, dlatego zamiast się cieszyć, że film znalazł się w doborowym towarzystwie produkcji z całego świata, zamartwiałem się, czy ktokolwiek wstanie na seans tak wcześnie. W Cannes było podobnie.
Ma pan prawdziwą kolekcję Żab z Camerimage.
To prawda: trzy Złote Żaby, jedną Srebrną Żabę i stadko małych żabek, które podostawałem z różnych okazji. Z Camerimage mam same dobre wspomnienia, ten festiwal był mi zawsze bardzo przychylny i życzliwy. Ale nie samymi nagrodami człowiek żyje – na Camerimage, bez względu na to, gdzie się odbywa, ważne są atmosfera i rozmowy. My, operatorzy, mimo że naszą specjalnością jest obraz, uwielbiamy rozmawiać.
Porozmawiajmy o 3D.
Dobrze, ale mam niewiele na ten temat do powiedzenia. Nie zrobiłem i pewnie już nie zrobię filmu w 3D. Nikt mi tego nie zaproponował, nie interesuje mnie takie kino – gadżetowe. 3D to chwyt, sztuczka. Rozumiem, że może bawić przez moment, ale to kierunek bez przyszłości. Moja wizja kina jest inna. Mój obraz jest dyskretniejszy. Moja obecność sprowadza się do obserwacji, nie technologii.
Nie lubi pan zwracać na siebie uwagi?
To chyba najlepsza kwintesencja mojego stylu pracy. Taki jestem na planie, nie miałem nigdy pragnień, by moje zdjęcia wybijały się ponad wszystko inne, by forma wyprzedzała treść. Nie widzę powodów, by się popisywać, nie znoszę zdjęć fajerwerkowych. Te moje są zwykle naturalne, realistyczne, wiarygodne. Mam przynajmniej taką nadzieję.
„Mr. Turner” ma to wszystko, o czym pan mówi, ale jednocześnie jest to film wizjonerski.
Dość nietypowy w moim dorobku, to prawda. Ale nie mogło być inaczej, proszę pamiętać, że inspirowałem się bardzo określonym rodzajem malarstwa. Ten film miał robić wrażenie malarskością obrazu, ale nienachalnie, raczej z dystansu, jak impresja. Wiarygodna impresja. Chciałem, by każdy z widzów patrzył na świat oczami Turnera – poczuł, jaka to była wizja, jaki rozmach w spojrzeniu. Zawsze patrzymy przez niego na świat, który był stałym źródłem inspiracji. To świat uruchamiał tego artystę, unosił go. Ale nie był to świat idealny, na pokaz. Turner był częścią swoich obrazów, bo był częścią rzeczywistości, o której opowiadał. On się jej nie wstydził.
Realizując zdjęcia do filmów, myśli pan o tym, by były one przede wszystkim realistyczne czy estetyczne?
To jest najważniejsze pytanie, walka estetyki z... fizycznością obrazu. Każdy z operatorów musi wcześniej lub później stanąć przed tym dylematem. Dla mnie zawsze było ważniejsze to, by w odpowiednim miejscu postawić kamerę, niż by zarejestrować ładny kadr. Estetyka nie była tak ważna jak kompozycja – bo to nie to samo – czy światło. Nigdy nie byłem niewolnikiem sztuki. Każdy z operatorów musi wykształcić swój własny, charakterystyczny podpis. To nie może być jednak ograniczające. Reżyserzy nie dzwonią do nas dlatego, że wszędzie nasze zdjęcia są takie same – rozpoznawalny styl jest ważny, ale ważniejsza jest umiejętność zaskakiwania, chęć poszukiwania. Do każdego nowego projektu trzeba podchodzić na świeżo. Nie wyobrażam sobie stosowania w każdym filmie tych samych chwytów, odcinania kuponów od raz sprawdzonych patentów. Podstawą jest wypracowany warsztat i umiejętność brania wszystkich okoliczności pod uwagę: sprzętu, czasu, pogody.
Co zaważa na tym, że przyjmuje pan projekt?
Scenariusz. Czytam i prawie od razu widzę w myślach film. Jeśli mi się podoba, przyjmuję propozycję, jeśli nie – odrzucam ją. Ale to nie znaczy, że propozycja jest zła, po prostu nie jest ona odpowiednia dla mnie. Muszę się poczuć już na etapie lektury jakoś zainspirowany.
Ciekawe, jak to w takim razie wygląda z Mikiem Leigh. On zwykle pracuje bez scenariusza – a współpracują panowie już od ponad 20 lat, zrealizowaliście razem 12 filmów.
Mike jest wyjątkowy. Znamy się i pracujemy razem od 24 lat. W zasadzie zostaliśmy kumplami już w chwili poznania, miałem silne poczucie, że spotkałem bratnią duszę. Dużo rozmawiamy i to zawsze była podstawa naszej współpracy i znajomości. To mój największy i najdroższy mi przyjaciel. Mam do niego bezgraniczne zaufanie. Wierzę mu, gdy proponując mi kolejny film, mówi, że zabiera mnie w niezwykłą podróż. Dlatego też nie dopytuję o szczegóły, nie martwię się tym, że nie mamy scenariusza. Jego system pracy się sprawdza, mimo że na początku on sam nie wie wszystkiego. Ma pomysł, a wiele spraw krystalizuje się po drodze.
Jak to wygląda?
Mówi mi, że chciałby zrealizować film o Turnerze. Sprawdzam, czy chodzi o tego malarza. Mike przytakuje. No i sprawa załatwiona, od tego momentu jesteśmy po słowie.
Brzmi niewiarygodnie prosto.
To Mike. Nim jednak staniemy na planie, spędza zwykle na próbach z aktorami pięć miesięcy. Jest z tego dość znany. Po tych pięciu miesiącach nie ma jeszcze filmu, nie ma wciąż scenariusza, ale Mike i aktorzy wiedzą niemal wszystko o powstającej historii i postaciach. Dopiero wtedy ja zaczynam testy – światła, obiektywów, lokacji. Spotykamy się z Mikiem i dyskutujemy, analizujemy, sprawdzamy kolejne rozwiązania. Gdy ten etap jest zamknięty, zaczynamy zdjęcia. Mimo że nie ma scenariusza, wszystko jest dość precyzyjnie określone. A jednocześnie tajemnicze. Praca z Leigh to wyzwanie. Kino to powinna być podróż pełna odkryć i z nim to się zawsze sprawdza.
Sprawdza się chyba też ze względu na waszą przyjaźń?
To wyjątkowe w tym świecie, nie przeczę. Wie pani, to Mike często zapraszał mnie do Cannes – jeśli nie robił tego festiwal, on mnie wspomagał, bo bywało, że nie mogłem sobie na taki wyjazd pozwolić. Mike Leigh to bardzo skromny i szczodry człowiek. Wspiera młodych filmowców, uczy w różnych szkołach – mam wrażenie, że on pragnie oddać czy może raczej przekazać dalej dobro, które otrzymał w życiu. Bardzo mi tym zawsze imponował, myślę, że widzowie czują podobnie, oglądając jego filmy.