Hip-hop
„Muzyczne tour de force Lamara” („Guardian”), „Mistrzostwo miksu solu, jazzu i politycznego manifestu” („Spiegel”), „Nikt tak nie zasłużył na zajęcie miejsca po Tupacu jak on” („The Washington Post”), „Spektakularny!” („GQ Magazine”) – to niektóre z zachwytów prasy nad najnowszym krążkiem Kendricka Lamara „To Pimp a Butterfly”. Trzecia płyta amerykańskiego rapera spodobała się nie tylko krytykom. Pobiła rekord serwisu Spotify, po tym jak odsłuchano ją 10 milionów razy. Zachwyty są słuszne, bo „To Pimp a Butterfly” to jedna z najciekawszych hiphopowych płyt w ostatnim czasie. Błędem byłoby jednak nazywanie jej tylko hiphopową. Wraz z całą plejadą gwiazd (Dr. Dre, George Clinton, Pharrell Williams, Snoop Dogg, Bilal) Lamar zaprezentował szeroki wachlarz przeróżnych klimatów sprzed lat. Są klasyczny p-funk, soul, jazz, wreszcie hip-hop. Zróżnicowanym podkładom towarzyszą mocne teksty. „To Pimp a Butterfly” to zupełnie inna dawka hip-hopu od tej, jaką funduje nam chociażby bufoniasty Kanye West. Dużo ciekawsza.
Folk rock
Drugi album zespołu Houndmouth jest jak gąbka. Członkowie kapeli najpierw wlali w niego całą masę klimatu amerykańskiego retrogrania z pogranicza różnych gatunków, następnie wycisnęli to przez sito współczesnego indie.
Historia pochodzącej z Indiany kapeli na dobre zaczęła się trzy lata temu, kiedy to po występie na teksaskim showcaście SXSW podpisali kontrakt na debiutancki krążek z Rough Trade. „Guardian” nazwał ich jedną z najciekawszych młodych kapel, zagrali koncerty podczas Lollapaloozy i Newport Folk Festivalu. Pierwszym krążkiem „From the Hills below the City” zyskali sobie przychylność krytyki. Teraz powracają z drugą płytą, nagraną w Nashville „Little Neon Limelight”. Najczęściej ich brzmienie porównywane jest z legendarnym The Band. W ich piosenkach słychać soul, country, folk, blues, americanę. Retrosznytu dodają klawisze Hammonda. Dla fanów amerykańskiego energetycznego grania w starym stylu to płyta idealna. Sprawdzi się podczas długiej jazdy samochodem.
Industrial dance
Wyjątkowo trafny tytuł wybrali sobie na szósty krążek The Prodigy. Ich muzyka faktycznie nie pasuje do słonecznego dnia, romantycznych spacerów i leżakowania na plaży. To soundtrack na nocne eskapady, podczas których robi się rzeczy, jakich na drugi dzień bardzo się wstydzimy. Zresztą w tytułowym „The Day Is My Enemy” słychać tekst: „The day is my enemy, the night my friend”. The Prodigy podkręcili tempo. Zgodnie z tym, co Liam Howlett mówił pod koniec zeszłego roku w wywiadzie dla „London Evening Standard”: „Mamy zamiar tym krążkiem rozsadzić parkiety, atakować brutalnie dźwiękiem, czyli robić to, w czym jesteśmy najlepsi”. Nie ma co ukrywać, że The Prodigy powielają patenty, dzięki którym w latach 90. stali się guru dla fanów industrialnego clubbingu. Jednak ta muzyczna jazda bez trzymanki wcale się nie nudzi. Ten krążek jest ciekawszy od poprzedniego „Invaders Must Die” właśnie dzięki swojej brutalności. Także w tekstach. Na pewno rozniosą tym materiałem scenę podczas najbliższego gdyńskiego Open’era.
Indie rock
W jednym z poprzednich numerów „Kultury” pisałem o najciekawszych debiutach ostatnich tygodni. Nie spodziewałem się, że tak szybko będzie trzeba tamtą listę powiększyć. Ukazał się bowiem kolejny znakomity krążek debiutanta w muzycznym świecie. Chodzi o Australijkę Courtney Barnetti i jej płytę o nieprzyzwoicie długim tytule „Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit”. Kariera Courtney zaczęła się od… kasety magnetofonowej. To właśnie na niej zarejestrowała pierwszy materiał swojego garażowego zespołu Rapid Transit. Solowo Barnett ujawniła się trzy lata temu epką „I’ve Got a Friend called Emily Ferris”. Potem wydała jeszcze kilka muzycznych krótkich form, aż wreszcie możemy się cieszyć płytą długogrającą. A jest czym, bo Courtney gra bezpretensjonalnego rocka z naleciałościami garażowego grania, które zostały jej z początków kariery. Barnett nie pisze wielkich singlowych hitów, ale jej płyta i tak bez problemu wpada w ucho. To nienapuszone, żywiołowe, szczere granie godne uwagi.