O Kubricku zawsze warto pisać. Na DVD ukazało się właśnie kolekcjonerskie wydanie siedmiu arcydzieł artysty
Stanley Kubrick. Kolekcja arcydzieł dystrybucja: Galapagos / Dziennik Gazeta Prawna
Kwestie związane z gustem i kryteria podejmowania decyzji są zasadniczo niewerbalne i cokolwiek na ich temat powiemy, będzie brzmieć jak komentarz na okładce płyty – mówił Kubrick. Analizując dorobek reżysera, warto skupić się zatem na tematach, którym był wierny, albo na prywatnych odczuciach wynikających z jego kina.
Kubrick nie pozwalał na lenistwo intelektualne, był wirtuozem wymagającym dobrej formy zarówno od siebie, jak i widza. Stałe motywy przenikające jego twórczość: brutalizm, seks i fetyszyzm, psychiczne aberracje w pewnym sensie antycypowały popularność owej tematyki we współczesnym kinie. Miał zresztą tak wielki wpływ na obecne kino, że chociaż od wielu lat nie ma go z nami, rola Kubricka pozostaje w zasadzie niezmienna. Jego kino zatrzymało się w czasie.
To rzeczywiście mistrzowska kolekcja arcydzieł. Każde nowe spotkanie z filmami Kubricka odświeża emocje sprzed lat. „Mechaniczną pomarańczę” z 1971 roku obejrzałem jako początkujący licealista. To było uderzenie niczym strzał z Aurory. Film petarda, po którym długo nie potrafiłem zasnąć, kongenialna adaptacja futurystycznej powieści Anthony’ego Burgessa zasiała w sercu dzieciaka truciznę. Kubrick nauczył mnie, że kino jest także chuliganem, może kopnąć w tyłek.
Otwierająca kolekcję „Lolita” miała być ekwiwalentem literackiej frazy Nabokova. To się nie udało, kino nie mogło zastąpić literatury, zwłaszcza jeżeli był to tekst na poziomie „Lolity”, ale też kino Kubricka zaczęło wtedy operować własnym językiem. „Lolita” na początku lat sześćdziesiątych pokazała, że kino to także mała dziewczynka z diastemą, w szerokim kapeluszu, z grzesznie wydętymi wargami. Film jest perwersją.
Niepodległy status „2001: Odysei kosmicznej” widać najlepiej po kolejnych, zwyczajowo nieudanych próbach nawiązania do arcydzieła, z niedawnym „Interstellarem” Nolana na czele. Doprawdy nie warto do tego stopnia inspirować się tym filmem, ponieważ każda próba i tak będzie przypominać wymęczony falsyfikat. Dawno minął rok 2001, a Kubrickowska „Odyseja kosmiczna” wciąż wyznacza pułap definicji zmagań artysty filmowca z kosmosem i jego tajemnicą.
„Barry’ego Lyndona” z 1975 roku oglądałem bodaj na studiach, z pierwszej kolekcji filmów Kubricka wydanej u nas oficjalnie, na kasetach wideo. VHS z „Barrym Lyndonem” poleguje pewnie gdzieś w piwnicy, w wyróżnionej grupie kilku zaledwie tytułów, których nie potrafiłem się pozbyć. W tej zadziwiającej trawestacji XVIII-wiecznej powieści Williama Makepeace’a Thackeraya, pomiędzy serią flirtów, pojedynków na szpadę, morderstw i narodzin, udało się Kubrickowi nakreślić jedną z najważniejszych w dziejach kina przypowieści o żądzy przetrwania. O jego „Lśnieniu” z 1980 roku pisze się jako o „horrorze absolutnym”. Rzeczywiście, kolejne dekady pokazały, że chociaż kino tego nurtu ujawniło wszystkie bebechy z detalami, diagnoza Kubricka idącego ze Stephenem Kingiem jest wciąż stała i aktualna. Gore jest w głowie, tam toczy się największa jatka, trwa nieustanna batalia pomiędzy szaleństwem i racjonalizmem, nawet bez diabolicznego uśmiechu Nicholsona.
Piotr Kletowski, autor ciekawej monografii Kubricka, zwracał uwagę, że poświęcony wojnie w Wietnamie inny Kubrickowski klasyk „Full Metal Jacket” z 1987 roku, w przeciwieństwie do „Czasu Apokalipsy” nie pyta o efekty szaleństwa wojennego, tylko bada jego przyczyny. Diagnoza jest zresztą okrutna. „Człowiek jest zły, brutalny, słaby i głupi” – pisał Kletowski.
Kolekcję Stanleya Kubricka zamykają freudowskie „Oczy szeroko zamknięte” (1999) według modernistycznej noweli Schnizlera z odważnymi kreacjami Toma Cruise’a i Nicole Kidman. Sam Cruise jest zaś narratorem dołączonego do boksu DVD pasjonującego dokumentu o Kubricku zrealizowanego przez wieloletniego współpracownika reżysera – Jana Harlana.
Jasne, malarskie kadry z „Barry’ego Lyndona” zderzone z walką małp o dostęp do źródła w „Odysei kosmicznej” tworzą syntezę tego kina. Od bieli-jasności do czerni-mroku. Nie był metafizykiem, raczej sceptykiem i pesymistą. W dziedzictwie kulturowym homo sapiens dostrzegał niebezpieczeństwo egotyzmu prowadzącego do zwyrodnienia. Nie miał złudzeń co do ludzi, ale wierzył w kino. Ten hiperperfekcjonista ufał, że jego filmy staną się ekwiwalentem nie tyle samego życia, co zapisu marzenia o owym życiu. Czasami poezja, częściej koszmar.