Dzięki serwisowi BookRage.org można było niedawno nabyć zestaw ebooków zawierających praktycznie całą opublikowaną za życia literacką spuściznę Adama Wiśniewskiego-Snerga (1937–1995), oryginała, samouka, jednego z najciekawszych polskich pisarzy SF. Podkreślam, że chodzi o twórczość literacką, bo Wiśniewski-Snerg wydał również pod koniec życia własnym sumptem pracę „Jednolita teoria czasoprzestrzeni” (1990), w której z właściwą sobie dezynwolturą miażdżył dogmaty współczesnej fizyki.
Ta spuścizna nie jest zbyt obszerna: cztery powieści (kolejne dwie ukazały się pośmiertnie, ich autorstwo bywa kwestionowane), antologia opowiadań, esej "Teoria nadistot". W przypadku Snerga jednak wszystko odbyło się chyba zgodnie z planem. Napisał wszystko to, co chciał napisać, chociaż zapłacił wysoką cenę za swoje ambicje daleko wykraczające poza literaturę jako taką – w wieku 58 lat, odrzucony i wykpiony, pogrążony w ciężkiej depresji, popełnił samobójstwo w swoim domu w podwarszawskiej Falenicy. W cztery lata później "Matrix" rodzeństwa Wachowskich, oparty na koncepcjach zadziwiająco zbieżnych z utworami Snerga, stał się przedmiotem globalnego kultu. Ot, złośliwość losu.
Nie bez powodu mówi się o Snergu, że był polskim Philipem Dickiem. Podobnie jak autora "Ubika" napędzał go głęboki brak zaufania wobec rzeczywistości, pragnienie odkrycia jej ukrytych wymiarów – i głębokie, nie tylko motywowane artystycznie, przekonanie, że te wymiary realnie istnieją. W przeciwieństwie do Dicka jednak Snerg – czyli SnErg, Suma Całkowitej Energii, ów osobliwy przydomek pisarz przyjął, by odróżnić się od tysięcy innych Adamów Wiśniewskich – z całego serca wierzył w naukę, chociaż nie wierzył w naukowców, wyjąwszy naturalnie własną osobę. Być może z tego powodu jego poglądy na strukturę świata okazały się jeszcze bardziej fatalistyczne – nie brały się bowiem z quasi-mistycznego obłędu, lecz, przynajmniej z punktu widzenia samego Snerga, były z gruntu uzasadnione naukowo. Paradoksalnie jego twórczość da się bez trudu zakwalifikować jako religijną. Snergowi pewnie by się to nie spodobało, ale trudno – to pisarstwo jest do szpiku kości przeniknięte gnostycką rozpaczą.
Jeśli ktoś chciałby zacząć przygodę ze Wiśniewskim-Snergem, w pierwszej kolejności powinien się zabrać za "Teorię nadistot". Esej ów objaśnia intelektualne podstawy, na których autor "Robota" oparł swoje powieści. Jest to wykład o hierarchii bytów. Owa hierarchia (od minerałów, przez rośliny, zwierzęta, ludzi, umysły etc.) ma konsekwencje poznawcze: z danego jej piętra można widzieć kolejne, ale nie można go z o b a c z y ć, ani tym bardziej p o j ą ć jego istoty. Pełne pychy wyobrażenie ludzkości, że stanowi najwyższy szczebel ewolucji, a łaskawy Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, to zatem mrzonka. Kto nas zapewni, że byty z wyższego piętra hierarchii nie są obecne w naszej rzeczywistości? Że nie są kreatorami tego, co uważamy za rzeczywistość? Jeżeli są tutaj, ich myśli i zamiary i tak są dla nas całkowicie nieprzeniknione. Jesteśmy niewolnikami, robotami, manekinami, statystami.
Snerg wyłonił się na początku lat 70. zeszłego wieku właściwie znikąd – z dumą zresztą podkreślał, że ma wykształcenie podstawowe. Utrzymywał się z korepetycji, których udzielał studentom fizyki, także wyższych lat. Przez lata cyzelował swój debiut, powieść "Robot", który, gdy wreszcie ukazał się w 1973 roku, wzbudził sensację. To jest rzeczywiście niesamowita książka – rzecz o wrzuceniu w byt, granicach wolnej woli, niemożności przełamania kognitywnych ograniczeń świadomości. Wiśniewski pokazał się w niej od razu jako twórca kompletny, wyposażony w aparat pojęciowy i umiejętności jego wykorzystywania, ale także jako literacki wizjoner. Owszem, "Robot" bywa przegadany i męczący, ale też olśniewający – zwłaszcza we fragmentach rozgrywających się w relatywistycznym mieście, gdzie wszystko porusza się 10 800 razy wolniej niż w osobistym czasie narratora.
Jeszcze lepiej próbę czasu zniosła następna powieść Snerga "Według łotra" (1978), oniryczna historia o przebudzeniu w mieście wypełnionym sztucznymi kukłami, mieście, które jest zarazem trójwymiarowym planem filmu przeznaczonego dla tajemniczego Widza i scenerią ekstrawaganckiej parafrazy Nowego Testamentu – głównemu bohaterowi przypada w owym deterministycznym spektaklu rola tytułowego łotra. Ta książka jest znakomicie, sugestywnie napisana, to być może w ogóle jedna z najwybitniejszych powojennych powieści, jakie powstały w Polsce. Nasuwa się tu gorzka refleksja o tym, że artyście oprócz talentu i gotowości do ciężkiej pracy potrzebny jest jeszcze łut szczęścia – Snerg był godnym dziedzicem tradycji Kafki i Schulza, ale skrzętnie upchnięto go w gatunkowej niszy.
Nawet w "Nagim celu" (1980), historii ewidentnie popularnej, dają o sobie znać jego epistemologiczne obsesje – kto jest tu awatarem symulowanym przez komputer, kto zaś żywym człowiekiem? I z jakiej perspektywy można to sprawdzić? Ostatnia powieść Snerga "Arka" (1989) z podobną niepewnością podchodzi do kwestii zdrowia psychicznego – narrator trafia na dziwaczny stultifera navis, statek szaleńców, gdzie każdy pasażer z grona licznych ekscentryków nosi w sobie osobny świat. Brak punktu odniesienia, który wskazałby jakąkolwiek normę. "Arka" była zapewne gorzkim autokomentarzem do pogłębiającej się depresji pisarza, niemniej Snerg nie byłby Snergiem, gdyby przy okazji nie ułożył teorii, która to wszystko wyjaśnia – psychologicznej "teorii bezpieczeństwa" obalającej dominujący dyskurs psychoanalityczny.
Gdy społeczność naukowa gremialnie zlekceważyła jego propozycję nowej fizyki – nie tylko twierdził, że odkrył klucz do pełnej unifikacji reguł rządzących wszechświatem, ale też upierał się, że nie będzie stosować żadnego zapisu formalnego – Snerg załamał się ostatecznie. Została świetna literatura, którą wszelako uważał jedynie za przeznaczoną dla maluczkich ilustrację swoich rewolucyjnych tez. Ot, kolejna złośliwość losu.