Gdyby chciał, zrobiłby wokół tego wrzawę. Najwyraźniej nie chce, nie lubi, nie potrzebuje. Jan Englert obchodzi 50-lecie pracy scenicznej. Właśnie wyreżyserował „Fredraszki” w warszawskim Teatrze Narodowym

Nie można ulegać pokusie, by przy takiej, zdawałoby się idealnej, okazji pisać o wszystkim. Nie da się, nie ma takiej możliwości. Jan Englert ma przecież wiele twarzy. Można próbować pisać o kinie, o dziesiątkach ról filmowych – od „Kanału” Andrzeja Wajdy, w którym znalazł się jako nastoletni chłopak, złowiony przez Janusza Morgensterna w szkole, aż do „Bogów” Łukasza Palkowskiego, gdzie wciela się w starego profesora, zimnokrwistego konserwatystę i skutecznie ucieka przed zaszufladkowaniem go jako wstecznika, pozwala zrozumieć jego etyczne oraz zawodowe racje i go polubić. Można byłoby również pisać o teatrach Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, Jerzego Grzegorzewskiego. Czasem oczekiwanie, a kiedy indziej zupełnie niespodziewanie, znalazł w nich swoje miejsce, potwierdzając, że w tym niewdzięcznym zawodzie nigdy nie jest za późno na kolejne otwarcia głowy i wrażliwości. Można też skupić się na reżyserii Englerta i zastanowić się nad systematycznym, by tak rzec, piekielnie skutecznym rozwojem tego inscenizatora. Kiedyś reżyserował sporadycznie, od wielu już lat robi to regularnie, sięgając po teksty trudne, ale jedynie takie, które sprawiają mu w pracy przyjemność. Może się pod nimi podpisywać – i pod przesłaniem, i pod literami. Nie szuka odkryć na siłę. Nie da się jednak ukryć, że to Englertowi zawdzięczamy współczesne – najpierw obok tego sygnowanego nazwiskiem Andrzeja Łapickiego, a potem już po nim – czytanie Fredry, nie da się zlekceważyć jego spojrzenia na Witkacego czy Moliera. Wreszcie swoisty komentarz Englerta o sztuce i teatrze, czyli „Księżniczka na opak wywrócona” Calderona i Rymkiewicza. Nie wiem, czy błyskotliwe to przedstawienie znajduje się jeszcze w repertuarze Narodowego, ale mam pewność, że mało kto poza Englertem umiałby skroić z tego fenomenalnie spolszczonego dzieła rzecz tak aktualną, bolesną i zabawną jednocześnie. No i niejako przy okazji powiedzieć tyle o teatrze, jego pięknie i bladze.

Można też pisać, że jest Jan Englert jednym z najwybitniejszych, jakich mamy, specjalistów od Teatru Telewizji, wierząc, że nie zakończył w nim swej działalności, że ten bardzo polski fenomen przestanie dusić się w agonii, a po prostu przetrwa. Ma swym dorobku Englert znakomitego „Juliusza Cezara” Szekspira, wygrywał nim sopocki Festiwal Dwa Teatry, ma „Irydiona” Krasińskiego, ma zatopionego w bujnej przyrodzie „Iwanowa” Czechowa i wiele sztuk współczesnych. Przekonał, że „Kordian” i „Dziady” nie muszą być dziełami hermetycznymi, opierającymi się telewizyjnemu medium. Mogą za to być opowieściami zajmującymi i zrozumiałymi, dzięki temu trafić pod strzechy. Odkrył w nich Michała Żebrowskiego, tak jak przed laty pokazał szerokiej publiczności Jana Frycza. Nie wolno także zapominać, że Englert ma jako realizator telewizyjny zasługi, żartobliwie mówiąc, archiwizacyjne. Przeniósł do telewizji „Kontrakt” i „Portret” Kazimierza Dejmka, już po śmierci Jerzego Jarockiego przeniósł na ekran jego wspaniałą „Miłość na Krymie” Mrożka. Przygotował też całkiem ostatnio telewizyjną wersję „Przygody” Sándora Máraiego, z powodzeniem granej przez niego w warszawskiej Polonii. Warto to było zobaczyć dla spojrzenia Englerta, w którym jego bohater schował wszystkie emocje. Dla spokojnego tonu głosu, choć da się wyczuć w nim wrzenie.

Osobno należałoby pisać o pedagogicznej pracy byłego dwukrotnego rektora warszawskiej PWST, a potem Akademii Teatralnej. Do tego pola swojej działalności akurat Englert przywiązuje wielką wagę, wiedząc, że naznaczając swą wiedzą i doświadczeniem młodych, odciska piętno na przyszłym teatrze. Jego uczniowie pracują dziś niemal wszędzie. Mogliby pewnie stworzyć coś na kształt kodeksu swego profesora i sprawdzać co jakiś czas, czy o nim wciąż pamiętają.

No i na koniec można byłoby opowiadać o Teatrze Narodowym Jana Englerta. Obejmował jego dyrekcję przed jedenastu laty po Jerzym Grzegorzewskim. Wiedział dobrze, że nie utrzyma tak wyraźnego profilu tej sceny i będzie musiał zamienić teatr autorski na teatr autorów. Ważne, że utrzymywał na afiszu spektakle swego poprzednika („Duszyczka” jest grywana do dzisiaj), zaprosił do stałej współpracy Jerzego Jarockiego, dając mu stworzyć „Kosmos” i „Błądzenie”, „Miłość na Krymie” i wstrząsające „Tango”. Wbrew opiniom niektórych nie zamknął się w twierdzy własnego gustu, dając u siebie miejsce Mai Kleczewskiej (w jej świetnej „Fedrze” nawet zagrał) i Michałowi Zadarze. Za chwilę do Narodowego powróci Piotr Cieplak, który pokaże „Królową śniegu”. Jeśli będzie taka, jak „Opowiadania dla dzieci” według Singera, potężną porcję teatralnej poezji mamy w cenie biletu.

Można byłoby też zamiast szukać własnych myśli, oddać głos samemu Englertowi. Nawet nie przeprowadzać z nim wywiadu, ale zebrać jego wypowiedzi z ostatnich i dawniejszych lat. Buduje nimi artysta portret konsekwentny, może też niczym rasowy aktor tworzy osobną kreację. Pamiętam, jak nazywał siebie samego admirałem, jak podkreślał, że zarozumiałość nie pozwala mu obrażać się na mniejszych od siebie. Pamiętam też, jak mówił mi o tym, że dyrektor teatru jest funkcją najbardziej niewdzięczną, bo w razie porażki zawsze jest winien, tymczasem sukces ma wielu ojców. Definiował swoją funkcję jako tego, co wznosi rusztowania, na których potem innych mogą konstruować swoje budowle. On jest pierwszy, a potem usuwa się w cień. Dba tylko, by zaproszeni przez niego ludzie nie pospadali i nie połamali nóg.
Wszystko można, ale to bez sensu, powinien bowiem Jan Englert stać się bohaterem przynajmniej kilku książek. Wolę więc szukać impulsów, które sprawiają, że szef Narodowego wydaje mi się dziś postacią w polskim teatrze zupełnie wyjątkową. Na przykład to, że na docenienie czekał długo. Wajda zatrudnił go poprzez Morgensterna, a kolejny raz zrobił to pół wieku później w „Katyniu” – wcześniej aktor był podobno „za zdrowy”. Szukał więc Englert filmów mniejszych, tytułów mniej głośnych, ale dających szansę na dobrą robotę. Właśnie rzemiosło traktował jako najważniejszy warunek. Nie brzydził się komercją. Dobrze pamiętam „Wielką wsypę” Jana Łomnickiego. Nie dość, że zagrał w niej sugestywnie główną rolę, to jeszcze napisał zgrabny scenariusz w duchu komedii łotrzykowskiej naszych czasów.

W erze Holoubka i Łomnickiego był w drugim szeregu. Pracował z Axerem w Teatrze Współczesnym, potem z Dejmkiem w Polskim. Grał ważne partie (Leon w „Matce” Witkacego, szereg ról w repertuarze Mrożkowskim, trzeba by długo wymieniać), ale nie pchał się przed większych od siebie. Dewizą swego życia w teatrze uczynił lojalność. W Teatrze Polskim grał wspaniale Ryszarda III i Marka Antoniusza w „Juliuszu Cezarze” – szekspirowskich spektaklach Macieja Prusa. Wcześniej był znakomitym Henrykiem w niedostatecznie docenionym „Ślubie” Tadeusza Minca. Gdy teatr Dejmka dryfował już na mieliźnie, świadomy tego, pozostał przy nim tak długo, jak się dało. W imię wierności właśnie.

Znalazł swe miejsce w Narodowym Jerzego Grzegorzewskiego, choć wydawało się, że jako zimny analityk i konsekwentny racjonalista nie ma bardziej odległego od siebie świata. Nauczył się jednak poezji wielkiego wizjonera i jego szaleństwa. W trudnym czasie podawał mu rękę. A ten dał mu szereg fantastycznych zadań, każde z nich było niespodzianką. Był Englert Henrykiem w jego „Nie-boskiej komedii”, grał w „Hamlecie” Wyspiańskiego i w ostatnim dziele Grzegorzewskiego „On. Drugi powrót Odysa”. W „Duszyczce” natomiast, wywiedzionej z dwóch poematów Tadeusza Różewicza, stał się scenicznym odbiciem poety i reżysera. Osobnym medium, przez które Grzegorzewski porozumiewał się ze światem, jak wcześniej choćby Marek Walczewski albo Jerzy Radziwiłowicz.

Englert podkreśla, że zawsze brał od swych mistrzów całymi garściami, tak, „kradł” od nich, ile się dało. Mówił mi kiedyś, że na reżyserię „Wyzwolenia” jest za głupi. Było w tym trochę kokieterii, ale nie tylko ona. W tym samym wywiadzie dla Kultury z roku 2010 sformułował bowiem coś na kształt swego życiowego credo. „ Jeśli teatr jest rzeką, a ja żeglarzem na łódce, nie muszę walić wiosłem w dno, żeby zostawić ślad. Ani próbować zmieniać koryta rzeki. Wiem, że jestem wsteczny, ale bardzo mi odpowiada, że czasem żegluję pod prąd” – mówił, streszczając samego siebie.

Lubię Jana Englerta także za to. I za to, że w ostatniej roli Gombrowicza w „Dowodzie na istnienie drugiego” Macieja Wojtyszki zobaczył w nim rasowego aktora, który po latach odwyku wraca do swej pasji. I chłonie scenę, cieszy się graniem. I jeszcze za to, że czasem opuszcza maskę ironisty, patrząc poważnym, może ciut smutnym wzrokiem. „Czuję, że moje życie jest farsą, życie w ogóle jest farsą. Szczególnie w tym kraju” – mówił w tej samej rozmowie cztery lata temu.

Brak złudzeń – to na pewno. Ale i zgoda na taki bieg zdarzeń. Nie trzeba walić wiosłem o dno.