Granica nie przebiega pomiędzy wierzącymi a niewierzącymi, tylko między ludźmi, z którymi można się dogadać, a fanatykami – mówi Dietrich Brüggemann, reżyser filmu „Droga krzyżowa”

Wierzysz w Boga?

Nie wierzę w sens takiego pytania, dlatego określam siebie jako agnostyka. Nie zmienia to jednak faktu, że darzę szacunkiem ludzi wierzących. Wierzę bowiem w duchowość, która nadaje naszemu durnemu, nudnemu i niewiele wartemu życiu jakiś sens. Nie mam problemu ze zrozumieniem powodów, dla których ludzie wierzą.

Sztuka może stać się religią?

Stać się? Ona nią jest. Spójrz na rytuały, których przestrzega się na festiwalach. Obowiązuje tu tajemnicza przestrzeń, do której dostęp mają tylko ci, którzy okażą specjalną akredytację. Jest tu biskup, którym jest dyrektor festiwalu, są księża, czyli krytycy filmowi, którzy mówią wiernym, czyli widzom, co jest dobre, a co złe. Są też reżyserzy filmowi, którzy traktowani są tu z takim namaszczeniem, jakby byli świętymi. Kościołem jest naturalnie kino. Sztuka także nadaje ludzkiemu życiu znaczenia, daje im to, czego szukają. Oczywiście z tyłu tego wszystkiego czai się wielki przemysł, który ma jeden cel: zarabiać pieniądze. Ale czy w religii nie jest podobnie?

Takie jest twoje zdanie o religii?

Uważam, że religia jest tym, czego ludzie chcą. Każdy z nas szuka jakiegoś sensu. Religia pomaga nam zapomnieć o tym, że nasze życie jest skończone. Obietnica nieśmiertelności jest tym, co wielu przekonuje. Religia jest jednym z najbardziej podstawowych, prymitywnych wręcz części ludzkiego życia. Rozwój cywilizacyjny polega jednak na tym, że zaczynamy sobie zdawać z tego sprawę. Zauważamy istnienie religii, a skoro widzimy istnienie, to możemy też zobaczyć nieistnienie. Wtedy wiara w Boga staje się równie atrakcyjna co niewiara. Ale moim zdaniem granica nie przebiega pomiędzy tymi, którzy wierzą, i tymi, którzy nie wierzą, tylko między ludźmi, z którymi można się dogadać i w których można mieć oparcie, a tymi, z którymi nie, bo są fanatykami albo są po prostu głupi. A tych można znaleźć i wśród wierzących i wśród niewierzących.

W „Drodze krzyżowej” skupiasz się jednak na tych, którzy wierzą w sposób ekstremalny.

Problem z ekstremistami jest taki, że nie możesz mówić do nich, a jedynie o nich. Po jednym z seansów rozmawiałem z dwoma kobietami, które pochodziły z takiego ekstremistycznego ugrupowania. Powiedziały mi, że dobrze przedstawiliśmy realia lefebrystów, wiarygodnie pokazaliśmy też rytuały, ale zupełnie nie podobał się im ekstremizm w tym filmie zawarty. W nim się kompletnie nie rozpoznały.

Ludzie pozytywnie reagują na twój film? Nie budzi kontrowersji?

Widzowie reagują nań zaskakująco dobrze. Szczególnie katolicy. Ale to nie powinno dziwić, bo oni akurat mają największy problem z ugrupowaniem lefebrystów, które przedstawiłem w filmie. Nie przepadają za jego członkami, chociaż powinni być tolerancyjni wobec wszystkich. Na Berlinale dostaliśmy Srebrnego Niedźwiedzia i nagrodę jury ekumenicznego. To udowodniło nam, że udało nam się wejść do środka tego systemu. Dzięki temu zaś możemy powiedzieć, że udało nam się go zrozumieć. To najcenniejsza strona filmu, że pomaga widzom zrozumieć pewne trudne kwestie, otworzyć na nie, uświadomić coś.

Zawsze mnie ciekawiło, co takie nagrody właściwie zmieniają w życiu twórcy?

Na pewno zmieniło się to, że teraz w środowisku niemieckich filmowców wszyscy mnie znają i wszyscy chcą się ze mną witać. Nagrody pozwoliły mi też nawiązać wiele międzynarodowych kontaktów. Mam też nadzieję, że mój kolejny projekt, który chce poświęcić tematowi nazizmu, będzie mi dzięki nim łatwiej sfinalizować.

Scenariusz „Drogi krzyżowej” napisałeś z siostrą.

Ona jest moim regularnym współpracownikiem. Trzy poprzednie fabuły też zrobiłem z nią. Jednak odkąd urodziła dziecko, musi bardziej skupić się na życiu rodzinnym, dlatego w międzyczasie napisałem własne trzy scenariusze, do których filmowanie niedługo się zabiorę. Ta historia jest jednak o tyle wyjątkowa, że w pewnym momencie naszego życia ojciec zabrał nas do takiej społeczności na dłuższy czas.

Czyli tego, co pokazałeś w filmie, doświadczyłeś w rzeczywistości?

Jeśli chodzi o rytuały, jak komunia, to tak, przeniosłem je z rzeczywistości jeden do jednego. Również zachowania księdza czy populistyczne kwestie, które wypowiada, pochodzą z moich doświadczeń. Kiedy miałem 11 lat, dołączyliśmy do lefebrystów z rodziną. Byłem nawet ministrantem, więc miałem z tym światem bliską styczność. Jednak pomysł na fabułę pojawił się wraz z młodocianą bohaterką, która chciała iść śladami Jezusa i umrzeć, poświęcając się za kogoś innego. Co ciekawe, wymyśliłem ją na Berlinale w 2010 roku, w czasie tej festiwalowej gorączki, kiedy śpisz po kilka godzin, oglądasz pięć filmów dziennie i nieustannie gadasz ze wszystkimi o filmach. Przez tych kilka dni właśnie na tym polega twoje życie, więc nic dziwnego, że to wtedy takie pomysły wpadają ci do głowy. Od razu też wiedziałem, że chcę podzielić film na rozdziały odpowiadające stacjom drogi krzyżowej. I od początku nie chodziło mi o sarkazm.

Udział siostry zastanawiał mnie w kontekście bohaterek twojego filmu. To one są silne, aktywne. Mężczyźni zaś są słabi i spolegliwi. W zborach religijnych jest odwrotnie, dominuje w nich patriarchat.

Tak, bo Bóg w chrześcijaństwie jest mężczyzną, jest ojcem. Ale kiedy zaczniesz przyglądać się tym zgrupowaniom, zauważysz, że kiedy wracają do domów z kościoła, układ ról społecznych się zaburza. Okazuje się, że to matki są silniejsze, że to one noszą spodnie. To one zmuszają dzieci do odmawiania pacierza, to one ciągną je do kościoła, a nie ojcowie. To niezwykle interesujące, że kobiety katoliczki zachowują się jak matrony, dla których największym wyróżnieniem nie jest podzielenie się swoim dzieckiem z inną kobietą, tylko wysłanie go do seminarium, żeby został księdzem. Tak jakby dzięki temu właśnie one znalazły się bliżej Boga.

Tak jak powiedziałeś, twoja bohaterka upatruje sobie cel w poświęceniu swojego życia dla kogoś innego. Uważasz ją za ofiarę czy zwyciężczynię?

Za tę i za tę. Jej tragedia polega na tym, że jest jeszcze dzieckiem, które dopiero rozwija swoją osobowość, ale już na tym etapie chce się poświęcić dla innych. Nie jest nikim niezwykłym, po prostu traktuje to, co się jej mówi, zbyt poważnie. Bierze wiarę dosłownie, chociaż bez wątpienia jest też bardzo inteligentna, ale też bardzo wrażliwa.

Krytycy już stawiają cię gdzieś między Michaelem Hanekem a Ulrichem Seidlem. Jak się z tym czujesz?

Akurat ci artyści mnie nie inspirowali. Naturalnie, szanuję ich prace, ale też nie wynoszę ich na ołtarze. Zawsze znajdzie się jakiś dziennikarz, którzy znajdzie w moim filmie nawiązania do dzieł Bergmana. To przyjemne i miłe, ale jeśli już czyjeś filmy na mnie wpłynęły, to Roya Andersona. Uwielbiam jego estetykę i poczucie humoru. Mimo poważnego tematu, także w „Drodze…” go nie zabrakło. Na szczęście, widzowie wynajdują go we właściwych momentach.