Kontrowersja stała się dziś wartością, często najlepszą reklamą z możliwych. Wiedzą o tym twórcy kina mierzącego się z religijnością

Na ekrany polskich kin wchodzi właśnie kontrowersyjna „Droga krzyżowa” w reżyserii Dietricha Brüggemanna. Obraz, który podczas ostatniego Berlinale zdobył dwie nagrody, w tym laur Jury Ekumenicznego, to wstrząsająca opowieść o tym, do czego może prowadzić religijny fanatyzm. Przyznać trzeba, że wizja Brüggemanna to pewnego rodzaju ekstremum, ale jednocześnie kolejny wyraz fascynacji tematem, wzbudzającym przecież w kinie od wielu lat sporo emocji. Od pietyzmu po lamenty, od zachwytów po oburzenie. Co więcej, nie zawsze święte.

Nie od dziś wiadomo, że kontrowersji, także w temacie wiary, nic nie może się równać. Przecież od Chrystusa umierającego na krzyżu ciekawszy jest wizerunek tego szarpanego wątpliwościami, od urzędującego papieża znacznie większą sympatię wzbudza ten uciekający, a od gorliwej wiary lepiej zapamiętamy tę jeszcze bardziej gorliwą. Bo filmów religijnych, tych zrealizowanych nomen omen po bożemu, każdego roku powstaje co najmniej kilka. Ale chyba nie ma przypadku w tym, że pochylając się nad tym tematem, te obrazy najczęściej pomijamy.

Cecil De Mille, Martin Scorsese, Kevin Smith, Roberto Rossellini, Ulrich Seidl, Ken Russell, Krzysztof Kieślowski, Mel Gibson, Nanni Moretti. Wyliczanka twórców, pozornie z różnych parafii, ale kontynuować ją pewnie można byłoby jeszcze długo. Każdy z nich bowiem miał w swojej zawodowej biografii mniejszy lub większy epizod poświęcony problemowi wiary. Ot, chociażby Kevin Smith, naczelny amerykański antyklerykał, który od Kościoła katolickiego mocniej nienawidzi jedynie dziennikarzy. W 1999 roku nakręcił film do dziś uchodzący za jeden z bardziej wyrazistych, a przy tym niezwykle zabawnych „głosów w sprawie”. „Dogma” to na poły absurdalna opowieść o dwóch upadłych aniołach, którzy za wszelką cenę (dosłownie!) starają się wrócić do nieba. Obraz ten, zwracający uwagę gwiazdorską obsadą, przypiął reżyserowi wspomnianą łatkę, przysporzył potężny zastęp wrogów, ale paradoksalnie chyba jeszcze więcej fanów. Skończyło się listami z pogróżkami i demonstracjami potępiającymi film, w których – jak głosi plotka – reżyser incognito sam nie raz wziął udział. O tym, że nie uznaje on żadnych świętości, przekonywał kilka lat później w „Czerwonym stanie”. Obraz, ujęty w formułę chwilami szokującego wręcz thrillera, to kolejny cios wymierzony w katolicki fundamentalizm. I choć estetycznie lokuje się na drugim biegunie, ideowo zdradza powinowactwa z filmem Brüggemanna czy „Rajem: Wiara”, środkową częścią głośnej trylogii Ulricha Seidla, czołowego obecnie autora kina europejskiego, a jednocześnie prześmiewcy z kamienną twarzą.

W tej materii palmę pierwszeństwa od lat dzierży jednak grupa Monty Python. Nakręcony przed 35 laty „Żywot Briana” przez wielu wciąż uznawany jest za najlepszą komedię w historii kina. I w zasadzie trudno się dziwić, bowiem pojedyncze sceny, jak chociażby ta przedstawiająca kamienowanie czy wypisywanie na murze hasła: „Rzymianie, idźcie do domu”, z pewnością rozbawią nawet największego mruka. Film ten jest satyrą wymierzoną zarówno w samą religię, jak i sposób, w jaki ewangeliczne treści przedstawiane były przez produkcje głównego nurtu. Żeby było zabawniej, a na tym Terry Jones i spółka znają się jak mało kto, zdjęcia realizowano w scenografii, która wcześniej posłużyła do zdjęć klasycznego obrazu „Jezus z Nazaretu”. Konserwatywne środowiska rzecz jasna film potępiły, brytyjskich komików nazwały przeklętymi, a w niektórych krajach, jak np. w Norwegii, trafił on na listę obrazów zakazanych. Ci specjalnie się tym jednak nie przejęli, w sąsiadującej Szwecji reklamując go sloganem: „Film jest tak śmieszny, że w Norwegii został zakazany”.

Nieco bardziej zachowawczy w swoich sądach jest włoski reżyser Nanni Moretti w „Habemus papam – mamy papieża”, ale i on puszcza oko do widza. Michel Piccoli wciela się bowiem w rolę papieża, który dochodzi do wniosku, że nie jest godzien sprawowania tej funkcji, w efekcie czego postanawia… zrejterować. A Moretti serwuje nam tym samym oryginalne kino drogi, a może raczej ucieczki.

Wielkie oburzenie pod koniec lat 80. wywołał Martin Scorsese. Wybitny amerykański reżyser, który – co ciekawe – Miał epizod w seminarium duchownym, pokazał wtedy światu „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, oparte na kontrowersyjnej książce Nikosa Kazandzakisa. Odarł Jezusa (w jego rolę wcielił się Willem Dafoe) z sacrum i przedstawił na podobieństwo człowieka, co rusz zmagającego się z pokusami i własnymi słabościami. I choć obraz ten dziś uznawany jest za dzieło wybitne, w niektórych kręgach Scorsese, skądinąd nominowanego do Oscara, odsądzano od czci i wiary. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” trafiło tym samym do pierwszej dziesiątki „antykatolickich filmów wszech czasów”, które to zestawienie opracowane zostało przez pismo „Faith and Family”. Z kolei na liście „Entertainment Weekly”, przedstawiającej najbardziej kontrowersyjne tytuły wszech czasów, film Scorsese musiał uznać wyższość „Pasji” Mela Gibsona. Wielkiego widowiska obrazującego ostatnie godziny życia Chrystusa, a jednocześnie filmu na wskroś drastycznego. Podzielił on opinię publiczną, a reżyserowi zarzucano nie tyle epatowanie przemocą, ile wręcz sadyzm.

Kontrowersja stała się dziś wartością, często najlepszą reklamą z możliwych. Historia udowadnia, że najczęściej zamiast filmowi zaszkodzić, tylko mu pomaga. Brüggemann, a i wielu twórców przed nim tylko zacierają ręce. Tym, którzy nie mogą tego zrozumieć, warto zadedykować piosenkę wieńczącą „Żywot Briana”: „Always Look on the Bright Side of Life”.

Kuba Armata