„Ida” Pawła Pawlikowskiego walczy o Europejskie Nagrody Filmowe oraz o kilka oscarowych nominacji

Paweł Pawlikowski po latach spędzonych w Wielkiej Brytanii symbolicznie powrócił „Idą” do ojczyzny. Po raz pierwszy nakręcił fabułę w Polsce, z polską ekipą oraz znakomicie poprowadzonymi aktorami. Twórca „Lata miłości” przywołuje zresztą w „Idzie” różne rodzime konteksty historyczne, muzyczne czy filmowe. Odnajdziemy nawiązania do „Niewinnych czarodziejów” Wajdy (zwłaszcza w fakturze muzycznej) czy „Matki Joanny od Aniołów” Kawalerowicza. To polska szkoła filmowa przepisana przez litanię równoległych rodzimych idiomów kulturowych czy literackich.

Myślę jednak, że niepotrzebnie tak ochoczo zestawia się „Idę” z „Pokłosiem”. To dwie kompletnie odrębne propozycje. Pasikowski chciał wsadzić kij w mrowisko, gwałtownie przypomnieć o grzechach z przeszłości oraz o zasypanych głęboko pod ziemią wyrzutach sumienia. Pawlikowski ma inne ambicje, nikogo nie oskarża, analogie dotyczą jedynie narracyjnego wektora obu filmów, stosunkowo najmniej ważnego z punktu widzenia odbiorcy „Idy”. Pasikowski topornie pokazywał w „Pokłosiu” polski bezwstyd i rodzime bohaterstwo, Pawlikowski odtwarza ludzki gest wypierania z pamięci spraw najważniejszych. W „Idzie” raz zasiane nasiono zła kiełkuje niezależnie od intencji. Są sprawy, na które mamy zasadniczy wpływ, i kwestie, na które nie mamy żadnego – mówi nam reżyser. Niezrozumiały, niepojęty los należy właśnie do tej drugiej kategorii.

„Ida” to obraz bliski katastrofizmowi Becketta z jego wiecznymi, skażonymi sarkazmem i przerażeniem pytaniami o celowość ludzkiej drogi; w warstwie filmowej bez trudu odnajdziemy skojarzenia z filozofią Roberta Bressona. U Pawlikowskiego, podobnie jak u Bressona, imponderabilia są także domeną świecką. Nieuchwytna metafizyka stanowi o garbie złej przeszłości, hybrydalnych więzach krwi, a nawet o smutnawym solo na saksofonie zagranym w filmie przez Dawida Ogrodnika. Bezkarność ciemnej strony mocy ujawnia się najpełniej w wyrafinowanych, czarno-białych kadrach stałego współpracownika Pawlikowskiego Ryszarda Lenczewskiego oraz Łukasza Żala. Nad fakturą fotograficzną tego filmu unosi się aura epickiej poezji, w ramach której na pozór realistyczne obrazy rozmazują się w wyrafinowanej wizualnie strukturze.

Trwa ładowanie wpisu

Akcja „Idy” rozgrywa się w latach 60. – ten żałosny świat przedstawiony został na kontrze, z poetyckim pietyzmem. Nawet ugór wygląda w filmie uwodzicielsko. Fascynująca jest brzydota mebli, samochodów, zapyziałych kawiarenek, w których słychać charakterystyczne dla tamtych lat przeboje Ludmiły Jakubczak czy Karin Stanek. Uwodzą również charaktery postaci: są prawdziwe, bo ambiwalentne. Czystość i niewinność młodziutkiej postulantki siostry Idy Lebenstein (Agata Trzebuchowska) zderza się z gwałtownością i demoralizacją stalinowskiej prokuratorki Wandy Gruz (Agata Kulesza), ale przecież Pawlikowski jest reżyserem zbyt wysokiej próby, żeby mogły go zadowolić oczywistości. „Ida” jest filmem o przenikaniu się osobowości oraz o historycznym zapowietrzeniu.