Marianne Faithfull powraca z nową płytą – „Give My Love to London” – jedną z najlepszych w swojej karierze. Przykuta na wiele miesięcy do łóżka po złamaniu kości krzyżowej zrobiła rachunek sumienia. Wyszło jej, że jej siłą napędową jest złość i że jako prawnuczka hrabiego Leopolda von Sacher-Masocha, ojca chrzestnego masochizmu, jest skazana na bycie dekadentką. I zaakceptowała to, bo z dekadencją zawsze było jej do twarzy.

Alternatywa | Z okazji jubileuszu 50-lecia pracy twórczej Marianne Faithfull wspomniał nawet noblista Salman Rushdie. W swoim felietonie dla „Harper’s Bazaar” opisuje ją jako obiekt swojego młodzieńczego pożądania. Opis jej upadku i powrotu na scenę po 10 latach brania heroiny sprowadza się do trzech zdań i kończy się standardową laurką ku czci. Ale też jest kogo czcić. 20. już album 67-letniej artystki promuje singiel „Late Victorian Holocaust”. W piosence możemy posłuchać opowieści o wspólnym heroinowym locie Nicka Cave’a i Marianne, choć – jak oboje przysięgają – coś takiego nigdy nie miało miejsca. Paradoksalnie od strony muzycznej i aranżacyjnej to jedna z najmniej cave’owskich piosenek na płycie. Muzyczne podobieństwo do Cave’a to coś więcej niż tylko pokrewieństwo dusz i napisanie dwóch piosenek. To przede wszystkim kwestia wykorzystania dwóch członków The Bad Seeds: Warrena Ellisa i Jima Sclavunosa. Pierwszy w ostatnich latach jest prawą ręką Cave’a, drugi zaś gra u niego pierwsze skrzypce, choć zdarza mu się też czasem w zastępstwie Thomasa Wyldera załomotać w perkusję.

U Faithfull też bębni i to właśnie jego gra nadaje nowym piosenkom cave’owski rys. Sclavunos odciska mocne piętno na piosenkach i paradoksalnie to nie wada, bo niski, chrapliwy i balansujący na granicy melodeklamacji wokal to trochę za mało, by połączyć wspólnym mianownikiem piosenki kompozytorów z różnych bajek i pokoleń. Bo w zestawie oprócz wspomnianych dwóch kompozycji Cave’a znajdziemy utwory Rogera Watersa, Steve’a Earle’a, Anny Calvi oraz covery piosenek Leonarda Cohena i The Everly Brothers. Jeśli dodamy do tego fakt, że w studiu pojawił się kwartet smyczkowy oraz takie osobistości, jak: gitarzysta Portishead Adrian Utley czy Anna Calvi i Brian Eno (tym razem w roli chórku), zapanowanie nad tą różnorodnością to zasługa nie tylko producentów, Roba Ellisa i Dimitriego Tikovoia, lecz także Sclavunosa. I to on jest dla mnie cichym bohaterem płyty, na której miłość zawsze wiąże się z bólem.

Marianne Faithfull | Give My Love to London | Dramatico/Sonic Records | Recenzja: Hubert Musiał | Ocena: 4 / 6