W zagranicznym kapitale upatrywano panaceum na zacofanie PRL. Jednak gdy inwestor chce szybko zarobić, ktoś za jego zysk musi zapłacić.
Wygląda na to, że z kolejnego światowego kryzysu polska gospodarka znów wychodzi obronną ręką. Wzrost produkcji przemysłowej bije rekordy, a co więcej, towarzyszy temu napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Od początku tego roku w ich światowym rankingu Polska sukcesywnie pojawiała się na trzeciej pozycji, dając się wyprzedzić jedynie Stanom Zjednoczonym oraz Hiszpanii, a idąc łeb w łeb z Wielką Brytanią. Zważywszy, iż 30 lat temu była w ogonie, skok można uznać za imponujący. Zwłaszcza że gdy się do niego zabierano, niewiele wróżyło dzisiejszy sukces.
Za czasów rządu Tadeusza Mazowieckiego zachodnie firmy nie zamierzały ryzykować lokowania swego kapitału na terenie Polski. Przywykłych do bezpieczeństwa biznesmenów odstraszały: kryzys, inflacja, płytki rynek konsumencki (z powodu niskich zarobków Polaków) oraz trwająca wówczas „wojna na górze”. Wybuchła ona pod koniec czerwca 1990 r., gdy Lech Wałęsa przestał ukrywać swe prezydenckie ambicje. 24 czerwca 1990 r. jego ówczesny główny strateg Jarosław Kaczyński podczas posiedzenia Komitetu Obywatelskiego oświadczył wprost: „Interesy dawnej nomenklatury i interes społeczeństwa są ze sobą sprzeczne. Układ okrągłego stołu, który próbuje je złagodzić, jest zgubny dla spokoju społecznego. Hybrydalny system władzy Jaruzelski–Mazowiecki musi przestać istnieć”. Sam Wałęsa ujął to bardziej lakonicznie: „Potrzebna jest wojna na górze, żeby na dole był spokój”.
Ta fundamentalna reguła obowiązuje w III RP z różnym natężeniem przez kolejne dekady, na zagranicznych inwestorów działała jednak początkowo odstraszająco. Nawet gdy Wałęsa postawił na swoim i wygrał
wybory prezydenckie, a na czele nowego rządu stanął zgodnie z jego życzeniem anonimowy dla większości Polaków poseł Kongresu Liberalno-Demokratycznego Jan Krzysztof Bielecki. Zachowawczy Tadeusz Mazowiecki, który na wiele zmian gospodarczych patrzył przez pryzmat społecznych kosztów, zniknął ze sceny i gospodarczą transformacją zaczęła zawiadywać już tylko trójka ultraliberałów – wicepremier Leszek Balcerowicz, mianowany ministrem przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski oraz nowy premier. Gotowość do całkowitego otwarcia polskiej gospodarki na świat nie owocowała jednak wzmożonym zainteresowaniem zachodnich inwestorów.
Nie sprzyjały temu wskaźniki ekonomiczne. Gdy w połowie stycznia 1991 r. Jan Krzysztof Bielecki objął tekę premiera, inflacja rosła o 5 proc. miesięcznie, spadek PKB po pierwszym roku transformacji wyniósł 12 proc., a produkcji przemysłowej nawet o 24 proc. Dla zwykłych ludzi najbardziej odczuwalny był oczywiście spadek wartości ich płac. Po roku reform całe społeczeństwo wedle statystyk
GUS zbiedniało średnio o jedną czwartą.
Przełamanie trwającego kryzysu gospodarczego wymagało kapitału oraz nowych rynków zbytu dla polskich
towarów. Oba te atuty mogli zaoferować zagraniczni inwestorzy, tymczasem mijała połowa 1991 r., a oni dopiero zaczynali wykazywać minimalne zainteresowanie naszymi płynącymi w stronę Zachodu zachętami. Z pomocą III RP przyszedł… Związek Radziecki – a właściwie to, co działo się na jego terenie. Wielki biznes postrzegał dotąd Gorbaczowowskie reformy jako otwieranie się przed nim oferującej nieograniczone możliwości zysków ziemi obiecanej. Tymczasem ku konsternacji Zachodu najpierw w sierpniu 1991 r. ogromny kraj znalazł się na krawędzi wojny domowej po próbie puczu Janajewa, po czym klęska twardogłowych komunistów przyśpieszyła trwający już proces rozpadu. Na miejscu Związku Radzieckiego powstawały niepodległe republiki, natomiast Polska ostatecznie wychodziła z sowieckiej strefy wpływów. Dopiero wówczas wielkie koncerny zaczęły się jej przyglądać z rosnącą uwagą.
„Duży wpływ na decyzję Beloita o kupnie udziałów w polskiej spółce miały perspektywy ekspansji na rynek urządzeń dla przemysłu papierniczego w krajach odzyskujących niepodległość w wyniku rozpadu ZSRR, gdzie Fampa była doskonale znana i cieszyła się dobrą opinią” – pisze Maciej Szymczyk w opracowaniu pt. „Półtora wieku tradycji budowy maszyn papierniczych w Jeleniej Górze-Cieplicach”. Spółka Beloit należała do globalnej korporacji Harnischfeger Industries INC, która przechodziła restrukturyzację po tym, jak na światowych rynkach spadło zapotrzebowanie na maszyny do obróbki celulozy i produkcji papieru. Zakup Jeleniogórskiej Fabryki Maszyn Papierniczych Fampa dawał spore szanse na zrekompensowanie strat. Amerykanie przyjęli więc zaproszenie do rokowań ze strony Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. Polska strona oddawała 80 proc. akcji (pozostałe 20 proc. zgodnie z ustawą prywatyzacyjną należało się załodze) w zamian za 7 mln dol. oraz zobowiązanie do inwestycji 15 mln dol. w rozwój zakładów w ciągu siedmiu lat. „Warto dodać, że Amerykanie w obawie przed ewentualną zmianą ustroju w Polsce, skutkiem czego mogła być ponowna nacjonalizacja Fampy, zażądali gwarancji o spłacie kompensacyjnej w wysokości równej wartości rynkowej jej aktywów” – pisze Maciej Szymczyk. Pierwszy przejęty w grudniu 1991 r. przez zagranicznego inwestora zakład zmienił nazwę na Beloit-Fampa S.A., a dwa lata później na Beloit Poland S.A. Nowi właściciele przeprowadzili gruntowną restrukturyzację, pozbywając się wszystkiego, co nie przynosiło zysku – na czele z mało wydajnymi pracownikami. W efekcie liczba osób zatrudnionych na etacie zmalała w 10 lat z 911 do 419. Cięciom kadrowym towarzyszyło szukanie kontrahentów, bo głęboki kryzys ekonomiczny w krajach na wschód od Bugu sprawił, że mało kto chciał tam kupować maszyny papiernicze. „Do 2000 r. firma zrealizowała 93 kontrakty na budowę i modernizację maszyn, z czego aż 70 za granicą, m.in. w Austrii, Belgii, Chinach, Chorwacji, Czechach, na Filipinach, we Francji, w Hiszpanii, Indonezji, Niemczech, Rumunii, Szwecji, na Tajwanie, w Turcji, USA i Wielkiej Brytanii. Najwięcej zagranicznych zleceń – aż 21 – napłynęło z papierni w Stanach Zjednoczonych” – uzupełnia Szymczyk. Polska fabryka radziła sobie tak dobrze, że jako jedyna przetrwała upadłość Beloita w 2000 r. Zakłady spółki w Wielkiej Brytanii, we Włoszech i w Austrii zlicytowano, a polskie kierownictwo fabryki w Jeleniej Górze rzutem na taśmę znalazło inwestorów w USA. Następnie przekonało prowadzący postępowanie upadłościowe
sąd w Delaware, by wydzielił polską filię koncernu i zezwolił na jej odkupienie spółkom Braaten Company Limited z USA oraz Inwestycja 2000 z Polski. Tak narodziła się dobrze prosperująca do dziś polsko-amerykańska firma PMP (Producent Maszyn Papierniczych), kontynuująca tradycje Fampy. Historia prawie zatoczyła koło, bo w nowej spółce strona amerykańska ma mniejszościowe udziały.
Niestety pierwsza zagraniczna inwestycja w III RP nie wyznaczyła normy i prywatyzacja
majątku państwowego poprzez odsprzedawanie go inwestorom strategicznym z państw zachodnich obfitowała w dramatyczne zdarzenia.
Cudzoziemiec sobie pomoże
„Ponieważ nie wydaje się, by rząd mógł sprzedać Polakom Stocznię Gdańską, huty i inne wielkie przedsiębiorstwa po realnych cenach, ludzie powiadają, żeby sprzedać cudzoziemcom. Uważam, że byłby to błąd” – mówił sławny ekonomista Milton Friedman w wywiadzie, który dla pisma „Res Publica” przeprowadził z nim w 1990 r. Jan Strzelecki. Laureat Nagrody Nobla swoją tezę uzasadniał dwoma twierdzeniami. „Po pierwsze, moglibyście je sprzedać tylko po bardzo niskich cenach, niemal za nic. Kto by na tym skorzystał? Głównie cudzoziemcy, nie Polacy. Po drugie, sytuacja, w której duża część podstawowych środków produkcji danego kraju znajduje się w rękach cudzoziemców, jest na dłuższą metę politycznie nie do zaakceptowania. Pamiętajcie: cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie” – stwierdził.
Słowa Friedmana zdawała się w pełni potwierdzać prywatyzacja Kwidzyńskich Zakładów Celulozowo-Papierniczych. Nastąpiła ona niemal równolegle ze sprzedażą Fampy, gdy Ministerstwo Przekształceń Własnościowych zaoferowało zagranicznym inwestorom 11 zakładów tworzących w Polsce branżę papierniczą. Te w Kwidzyniu zaczęto budować za rządów Edwarda Gierka, a uruchomiono w latach 80. Zamówione od kanadyjskiego producenta maszyny kosztowały 400 mln dol. Dzięki nim ponad połowa papieru gazetowego w Polsce pochodziła z Kwidzynia. Jednocześnie tamtejsza fabryka stała się największym w Europie producentem celulozy.
W lutym 1992 r. 80 proc. udziałów przekształconej w spółkę Skarbu Państwa firmy zakupił za 120 mln dol. amerykański koncern International Paper Group. Przekazaniu czeku 10 czerwca 1992 r. nadano podniosłą oprawę. Minister Lewandowski odebrał go osobiście od amerykańskiej delegacji w obecności władz miejskich, po czym urządzono bankiet. Skandal wybuchł pół roku później. Dyrektor do spraw rozwoju International Paper Group INC, niejaki C.C. Early, w marcu 1993 r. szczerze opowiedział dziennikarzowi „Journal of Business Strategy”, co sądzi o inwestycji. „Rząd polski wydał prawdopodobnie trzy do czterech razy tyle na zbudowanie fabryki i dzisiaj byłaby ona w zasadzie nie do zastąpienia za nawet zbliżoną cenę nigdzie na świecie. Ta fabryka jest w całości nowoczesna, zaprojektowana według całkowicie nowoczesnych wzorów zachodnich” – mówił C.C. Early, podkreślając, jak bajecznie tanio można kupić w Polsce całkiem nowoczesne przedsiębiorstwo. Zwłaszcza że Ministerstwo Przekształceń Własnościowych jako bonus dorzuciło kilkuletnie zwolnienie z podatków, łącznie na… 120 mln dol. Jednym słowem fabrykę wartą ok. 0,5 mld dol. oddano zagranicznemu inwestorowi za darmo. Ten zaś – po zdobyciu pozycji niemal monopolisty na polskim rynku – podniósł ceny swych wyrobów ponaddwukrotnie. Na nic zdały się protesty byłego ministra leśnictwa i przemysłu drzewnego Waldemara Kozłowskiego, który słał pisma i listy otwarte do prezydenta Wałęsy, ówczesnej premier Hanny Suchockiej, Sejmu, NIK itd. Nie było trudno zdyskredytować w oczach opinii publicznej tezy ministra z rządów Edwarda Babiucha oraz Wojciecha Jaruzelskiego. Wystarczył oficjalny komunikat ministra Lewandowskiego, że Kwidzyńskie Zakłady Celulozowo-Papiernicze były przestarzałą firmą, której groziło bankructwo. NIK wszczęła procedurę kontrolną, z której nic nie wynikło, a Kozłowski zmarł na zawał.
Do końca 1991 r. polskiemu rządowi udało się sprzedać zagranicznym inwestorom zaledwie osiem przedsiębiorstw. Trzy Amerykanom, kolejne trzy Niemcom. Resztą podzielili się Holendrzy i Brytyjczycy. W kolejnym roku sprzedano 15 spółek. Wśród kupujących dominował kapitał niemiecki (sześć przedsiębiorstw) oraz amerykański (pięć). Zainteresowanie polskimi firmami państwowymi po okazyjnych cenach rosło, jednak trudno mówić o masowym ich wykupywaniu przez zagranicznych kapitalistów. Do końca XX w. procedurą prywatyzacji objęto 6711 przedsiębiorstw. Z tej liczby 1500 skomercjalizowano, 1791 „sprywatyzowano w drodze prywatyzacji bezpośredniej”, a 1694 „poddano likwidacji z przyczyn ekonomicznych”. Na tym tle liczba firm sprzedanych zagranicznym inwestorom strategicznym prezentuje się gorzej niż skromnie.
„W latach 1990–2000 z udziałem kapitału zagranicznego sprywatyzowano kapitałowo 199 przedsiębiorstw państwowych, natomiast w wyniku prywatyzacji bezpośredniej lub na bazie majątku zlikwidowanych przedsiębiorstw państwowych powstało 55 firm z kapitałem zagranicznym” – pisze w opracowaniu „Skutki inwestycji zagranicznych dla gospodarki kraju przyjmującego. Doświadczenia Polski” Marzenna A. Weresa. Tyle że skromna liczba była odwrotnie proporcjonalna do wartości. Zachodni kapitaliści zgodnie z przewidywaniem Miltona Friedmana nie zamierzali ryzykować. Wchodząc do Polski, musieli mieć gwarancję, że przyniesie im to sowity zysk. Dlatego byli wybredni. Przez dekadę nabyli większościowe udziały w zaledwie 254 polskich przedsiębiorstwach, jednak zwykle były to prawdziwe „srebra rodowe”. W czasach PRL uchodziły za najnowocześniejsze, a linie produkcyjne sprowadzano do nich za ciężko zdobywane dewizy z Francji, Wielkiej Brytanii, RFN, USA. Dlatego, choć Ministerstwo Przekształceń Własnościowych nie wykazywało większej ochoty do walki o wyższe wyceny, do końca lat 90. i tak uzyskano od zagranicznych inwestorów w sumie 36,4 mld zł, czyli aż 58 proc. ogólnych przychodów pozyskanych z prywatyzacji.
Bardzo pomagały one kolejnym rządom łatać dziury w budżecie, jednak zadowoleniu polityków nie towarzyszyła społeczna akceptacja. Ta bardzo szybko słabła. Zagraniczni inwestorzy konsekwentnie trzymali się schematu polegającego na tym, iż koszty się minimalizuje (poczynając od redukcji zatrudnienia), a zyski maksymalizuje, zwiększając wydajność tych, którzy w pracy pozostali. Obie zmiany przeprowadzano błyskawicznie i bez oglądania się na społeczne koszty, uzyskując namacalne efekty. Wedle danych przytoczonych przez Marzennę A. Weresę w 1995 r. przychód w przeliczeniu na jednego pracownika w przedsiębiorstwach z wyłącznie polskim kapitałem wynosił 90,5 tys. zł rocznie. W firmach należących do zagranicznych inwestorów 161 tys. zł. Trzy lata później różnica wynosiła 162,5 tys. do 322 tys. zł.
Polak zatrudniony u zachodniego kapitalisty pracował dwa razy wydajniej. Zarabiał jednak tylko nieco więcej. Kto utrzymał pracę w przedsiębiorstwach zakupionych przez korporacje z USA, Włoch, Francji czy Wielkiej Brytanii, zwykle mógł się po restrukturyzacji cieszyć stabilizacją. Nowi właściciele starali się zdobyć duży portfel zamówień i wprowadzali nowe technologie na liniach produkcyjnych. Jeśli natomiast zakład miał wykupić Niemiec, to pracowników oganiała panika.
Wrocławskie Zakłady Elektroniczne Elwro w latach 70. były dla władz PRL prawdziwym powodem do dumy. Produkowane przez nie kolejne modele komputerów „Odra” okazywały się niezawodne i to na nich opierano raczkującą informatyzację urzędów państwowych, zakładów przemysłowych, banków, MO i wojska. Jednak na początku lat 90. sztandarowe wyroby Elwro nie nadążały już za trwającą na Zachodzie rewolucją technologiczną. Firma mogła się poszczycić znakomitymi kadrami i wyposażeniem, jednak pilnie potrzebowała pomocy, by móc wejść w epokę mikroprocesorów oraz komputerów osobistych. Jej niewątpliwym atutem był fakt, iż pozostawała największym producentem elementów elektronicznych w regionie. Ówczesne kierownictwo zakładu, wyprzedzając decyzję o prywatyzacji, zaproponowało stworzenie grupy kapitałowej z 15 innymi zakładami z polskiej branży elektronicznej, a następnie wprowadzenie do niej inwestora dysponującego najnowocześniejszym know-how. Szansy na rozwój upatrywano m.in. w tworzeniu specjalistycznego oprogramowania dla komputerów wykorzystywanych przez banki, firmy księgowe, zawiadujących pracą linii produkcyjnych.
Po wynajęciu firmy konsultingowej S.G. Warburg & Co. nawiązano kontakt z dwiema globalnymi korporacjami – IBM oraz Hewlett-Packard. Obie wykazały zainteresowanie inwestycją w Polsce. Wówczas zaczęły się dziać zaskakujące rzeczy. Na początku 1993 r. rada pracownicza sprzeciwiła się takiemu rozwiązaniu, postulując oddanie akcji Elwro w ręce zatrudnionych. Następnie równie niespodziewanie Ministerstwo Przekształceń Własnościowych podjęło decyzję o sprzedaniu przedsiębiorstwa koncernowi Siemens za 38,5 mln dol. Przy czym zaoferowano transakcję pakietową i w sumę tę wliczono też akcje warszawskich Zakładów Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych (ZWUT). Niemiecki koncern zadeklarował, iż będzie produkować w Polsce swoje centrale telefoniczne, powiększy kapitał własny obu przedsiębiorstw o 35 mln dol. i do końca lat 90. zainwestuje w ich rozwój 57 mln dol.
Zaraz po zawarciu transakcji Siemens przystąpił do likwidacji Elwro. Załodze zaproponowano godziwe odprawy, a opuszczane przez pracowników budynki kolejno wyburzano. Ostał się tylko jeden, w którym rozpoczęto produkcję wiązek przewodów przeznaczonych do komputerów montowanych w RFN. Proces likwidacji Elwro trwał siedem lat. W tym samym czasie wyprzedawano grunty. Na koniec w 2000 r. udziały w tym, co jeszcze istniało, niemiecki koncern odsprzedał amerykańskiej korporacji Telect specjalizującej się w podzespołach telekomunikacyjnych.
Dla przekształconej w spółkę Skarbu Państwa Fabryki Samochodów Małolitrażowych (FSM) rok 1992 zapowiadał się fatalnie. Długi zakładu przekroczyły kwotę 900 mln dol., a produkcja, z powodu malejącego zainteresowania odbiorców, stale spadała. Nad FSM zawisło widmo bankructwa. A że w Bielsku i Tychach od dawna produkowano auta na licencji Fiata, nawet nie szukano innego inwestora. Umowa o sprzedaży akcji została podpisana przez ministra finansów Andrzeja Olechowskiego oraz reprezentanta włoskiego koncernu Paolo Cantarellę 28 maja 1992 r. Asystowali premier Jan Olszewski i prezes Giovani Agnelli.
Akcja ratunkowa okazała się udana, bo fabryka nie tylko przetrwała, lecz z każdym rokiem prosperowała coraz lepiej. Tyle że FSM sprzedano za marne 18 mln starych złotych, co w przeliczeniu na wymienialną walutę dawało jakieś… 450 dol. Rządzący bardzo starali się tą kwotą nie chwalić. A jednak w końcu doszło do wybuchu. Od 22 lipca 1992 r. przez 56 dni załoga FSM w Tychach okupowała fabrykę pod hasłem nieoddawania jej Włochom. Dyrekcja próbowała złamać protestujących, odcinając najpierw od jedzenia, a potem nawet od wody. Jednak doświadczenia z czasów pierwszej Solidarności sprawiały, że zorganizowanie robotnikom aprowizacji okazywało się bardzo proste. Zajęli się tym mieszkańcy Tychów. W końcu strajk udało się zakończyć za sprawą gwarancji zatrudnienia oraz obietnicy wysokich podwyżek płac. Dochowano jedynie drugiego punktu i to w ograniczonym zakresie.
W tym czasie na terenie Górnego Śląska, Warszawy i Trójmiasta w innych strajkach wzięło udział ponad 700 tys. robotników. Wydarzeniom tym towarzyszyło zawieszenie „wojny na górze”. Po skutecznym rozprawieniu się z rządem Jana Olszewskiego, co ostatecznie rozbiło obóz postsolidarnościowy na dwie wrogie frakcje, Lech Wałęsa wsparł rząd Hanny Suchockiej, pomagając w stopniowym wygaszaniu protestów. Tracąc jednak przy tym zaufanie, jakim dotąd cieszył się w środowiskach robotniczych. Zwłaszcza że to głównie z nich wywodziła się armia ponad 3 mln bezrobotnych. Nieco odwleczonym w czasie efektem tego okazał się wynik wyborów parlamentarnych w 1993 r. – wygrali postkomuniści z SLD, a tuż za nimi uplasował się zdominowany przez działaczy dawnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego PSL. W nowym parlamencie posłowie, którzy swe kariery polityczne zaczynali w PZPR lub sojuszniczych stronnictwach, dzierżyli 303 mandaty. Miarą klęski obozu solidarnościowego było ledwie 10 proc. głosów oddanych na największą jego partię – Unię Demokratyczną. To najkrótsza społeczna recenzja prywatyzacji. Tyle że szybko się okazało, że zwycięska lewica wcale nie zamierzała z niej zrezygnować. ©℗