Podczas prywatyzacji z początków transformacji kilka milionów Polaków zyskało wiele lub nawet więcej, a kilka milionów innych straciło prawie wszystko. Oficjalną ocenę do niedawna wystawiali ci pierwsi.

Prywatyzacja w Polsce po 1989 r. rozpoczęła realną dekomunizację ustroju polegającą na zmianie własności na niespotykaną dotąd skalę” – oświadczył w maju 2009 r. europoseł PO Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych. „Mengele polskiej gospodarki odpowiedzialny za hekatombę 1990 r.” – takim mianem z kolei w kwietniu 2021 r. przedstawiciele Młodej Lewicy określili Leszka Balcerowicza – symbol ekonomicznej transformacji lat 90. Przepraszali potem za porównanie, ale nie za przesłanie. Dekadę temu dominowała narracja Janusza Lewandowskiego. Dziś w siłę rośnie jej przeciwieństwo.
Czy prywatyzacja spadku po PRL przyniosła Polakom więcej dobrego czy złego? Jasnej odpowiedzi nie ma, bo diabeł tkwi w szczegółach. W wielu milionach szczegółów.
Start do wyścigu
Pod koniec lat 80. XX w. Polska stała się na chwilę obszarem niczyim. Najpierw nękany licznymi kryzysami Związek Radziecki zaczął dobrowolnie rezygnować ze ścisłej kontroli nad Europą Środkową. Dla rządzących w PRL komunistów oznaczało to coś więcej niż tylko utratę protektora gwarantującego im utrzymanie władzy. Degrengolada imperium ostatecznie przekreślała wiarę, że dotychczasowy porządek ma jakikolwiek sens i przyszłość. Ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego zdała sobie sprawę, że rządzi już jedynie warunkowo. Większość społeczeństwa miała serdecznie dość i komunizmu, i generała, a solidarnościowe podziemie odzyskiwało wigor. Ostatnie filary reżimu – aparat bezpieczeństwa i partyjna nomenklatura – uzależniały swoje dalsze poparcie dla ludzi na szczytach od gwarancji bezpieczeństwa: osobistego oraz ekonomicznego.
Władza Jaruzelskiego nad PRL od 1988 r. była de facto iluzoryczna. Dlatego też dogadał się z częścią opozycji przy Okrągłym Stole, a gdy PZPR poniosła w czerwcu 1989 r. wyborczą klęskę, łatwo oddał rządy stronie solidarnościowej. Czynił to bez większych obaw, świadom, że nie ma ona szansy zapewnić sobie nawet takiego zakresu władzy, jaki sam miał wcześniej. Na przełomie dekad instytucje państwa – urzędy, policja, wojsko – znalazły się w stanie głębokiego rozkładu. W zasadzie kraj spajało przede wszystkim przekonanie mieszkańców, że Polska istnieje, powinna istnieć i zmieniać się tak, aby upodobnić się do bogatego Zachodu.
Najciekawsze, że do dziś nikt nie zna dokładnej liczby pozostałych po PRL przedsiębiorstw państwowych. Janusz Lewandowski w 2009 r. twierdził, że było ich 8,6 tys. Janusz Kaliński w monografii „Problemy gospodarcze Trzeciej Rzeczpospolitej” twierdzi, że w 1990 r. funkcjonowały w kraju 8453 takie firmy. Zajmująca się badaniem procesu prywatyzacji w Polsce Agnieszka Matuszczak w opracowaniu „Ocena prywatyzacji z różnych punktów widzenia na przykładzie Polski” szacuje, że prywatyzacją objęto 7551 przedsiębiorstw państwowych.
Wszystkie były coś warte; nawet jeśli nie przynosiły dochodu, zawsze pozostawały budynki, grunty, maszyny, wykształcona kadra. W każdym z tych elementów zamrożony został jakiś kapitał. Ile właściwie wart, oszacowano – delikatnie mówiąc – pobieżnie. W październiku 2016 r. podczas panelu dyskusyjnego Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego „Patologiczne aspekty polskiej prywatyzacji” dr Ryszard Ślązak – były urzędnik Ministerstwa Finansów, a potem wiceprezes PZU Development – wspominał, że na początku lat 90. próbowano wycenić „21 ówczesnych branż gospodarki narodowej”. Wedle jego relacji: „W pierwszych założeniach publikowanych przez polskich ekonomistów i w prasie polskiej szacowano pierwotnie wartość majątku narodowego na około 1 bln dol. Myśmy więc mieli własne opracowania, mnie przynajmniej jest znanych sześć wersji takich polskich wycen, ostatnia była najniższa z szacunkiem majątku przemysłowego na 920 mld dol.”.
Na początku polskiej transformacji gospodarczej w rękach rządu znajdowało się więc jakieś 8,5 tys. przedsiębiorstw, w których było zamrożonych ok. 1 bln dol. Teoretycznie władza mogła z nimi zrobić, co tylko chciała. Ograniczało ją to, że wytwarzały one 81 proc. dochodu narodowego i zatrudniały ok. 70 proc. osób czynnych zawodowo. Poza tym na poziomie pojedynczych przedsiębiorstw więcej do powiedzenia od rachitycznego państwa mieli najbardziej obrotni ludzie. A oni zwietrzyli szansę na duży zysk.
Ktoś pamięta nomenklaturę?
„Firmy polonijne wysysają z sektora państwowego wysoko wykwalifikowaną kadrę” – alarmowało gen. Jaruzelskiego MSW już w maju 1984 r. „Spółki polonijne stały się dla władz, a w szczególności dla funkcjonariuszy służb specjalnych (zarówno SB, jak i wojskowych), rodzajem poligonu doświadczalnego. Testowano w nich zachowania podmiotów działających zgodnie z mechanizmami rynkowymi” – opisuje Antoni Dudek w opracowaniu „Kryzys systemu komunistycznego w Polsce lat osiemdziesiątych”. Przy tej okazji komunistyczne elity oswajały się z myślą, że kapitalizm wcale nie musi być strasznym zagrożeniem, lecz może okazać się wielką szansą na lepsze, zamożniejsze życie.
PRL oferował swym elitom dodatkowe kartki na żywność, talony na towary, sklepy specjalne, przydziały mieszkań. Uprzywilejowana grupa liczyła ok. 300 tys. osób – funkcjonariuszy partii (nazywanych nomenklaturą), oficerów WP oraz aparatu bezpieczeństwa. Wliczając rodziny, w sumie ok. 1 mln ludzi. Przywileje cieszyły jednak coraz mniej. Każdy, kto zobaczył, jak na Zachodzie żyją przedstawiciele zaledwie klasy średniej, czuł, że PRL nawet swym elitom oferuje żałosne ochłapy. Kiedy więc pod koniec 1988 r. „rząd ostatniej szansy” Mieczysława F. Rakowskiego zaczął urynkowienie gospodarki, przy okazji spełnił to, czego zaczęła domagać się partyjna nomenklatura. Otworzył jej furtkę do szybkiego bogacenia się. Połączenie ustawy z 25 września 1981 r. o przedsiębiorstwach państwowych oraz przyjętej 24 lutego 1989 r. ustawy o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej dawało prywatnym osobom możliwości przejmowania majątku państwowych przedsiębiorstw. Pod warunkiem że wywodziły się z nomenklatury lub służb mundurowych. „Gdy tylko weszła ustawa i okazało się, że w dziesiątkach fabryk tworzą się de facto fikcyjne spółki i oszukują budżet państwa, natychmiast podjęliśmy działania. Można sprawdzić, ile wysyłaliśmy informacji o tym zjawisku. Zmian systemowych nie udało się nam od kierownictwa PRL wyegzekwować, ale w końcu nie od tego byliśmy” – opowiadał w 1992 r. gen. Henryk Dankowski, były wiceminister spraw wewnętrznych, autorowi książki „Generałowie bezpieki” Andrzejowi Golimontowi. W rzeczywistości nikt nawet nie próbował powstrzymać wielkiego zasysania majątku państwowych firm przez mnożące się w błyskawicznym tempie spółki. Zazwyczaj obsiadały one „żywiciela”, a następnie sukcesywnie przenosiły z państwowej do prywatnej firmy większość zysków (biorąc na siebie funkcję pośrednika w sprzedaży), prawa własności do urządzeń przemysłowych, majątku ruchomego, wreszcie budynków i gruntów. „Proces zapoczątkowany przez najwyższe władze partyjne i państwowe (budowa protokapitalizmu) wymknął się spod kontroli, stał się spontaniczny i niesterowalny. Był to efekt atrofii władzy w schyłkowym okresie PRL” – pisze Tomasz Kozłowski w opracowaniu „Spółki nomenklaturowe – patologia transformacji gospodarczej”.
Wyrwawszy się spod czyjejkolwiek kontroli, stojący dotąd w drugim szeregu władzy ludzie bogacili się, wyszarpując kawałki majątku narodowego z rąk znajdującego się w stanie bezwładu państwa. „Posiadali budowane przez lata sieci społeczne, doświadczenie i kapitał polityczny. Wszystko to mogli przekuć na prawo własności państwowego majątku, a w konsekwencji na prywatne zyski” – podkreśla Kozłowski. „Najwyższa Izba Kontroli podawała, że pod koniec 1989 r. istniało w sferze produkcji materialnej blisko 3,5 tys. spółek prawa handlowego z udziałem przedsiębiorstw państwowych. Spółki nomenklaturowe uwłaszczyły wybraną grupę, tworząc jedną z przesłanek zróżnicowania ekonomicznego społeczeństwa polskiego, narastającego po 1989” – uważa Janusz Kaliński. „Kiedy w końcu 1989 r. Prokuratura Generalna zbadała na polecenie rządu Mazowieckiego skalę tego zjawiska, doliczono się 1593 tzw. spółek nomenklaturowych, a więc utworzonych przez osoby z aparatu władzy państwowej. Większość z nich należała do ludzi pracujących w aparacie gospodarczym (około tysiąca dyrektorów, kierowników i głównych księgowych oraz 580 prezesów spółdzielni), znacznie mniej natomiast do funkcjonariuszy administracji państwowej (9 wojewodów, 57 prezydentów i naczelników) oraz aparatu partyjnego (80)” – wylicza Antoni Dudek, ale dodaje, że w rzeczywistości liczba tego rodzaju spółek była znacznie większa, bowiem szacunki nie obejmują firm, w których udziały posiadali członkowie ich rodzin.
Ze wspomnianego już teoretycznego 1 bln dol. zamrożonego kapitału trzeba więc odjąć całkiem sporo. Na pewno dzięki temu transferowi znacząco poprawił się standard życia kilkuset tysięcy Polaków najbliżej związanych z upadającym systemem politycznym. Wielu z nich zyskało kapitał niezbędny, żeby rozwijać biznes. To oni byli pierwszą grupą, która wygrała na prywatyzacji. Tymczasem ekipa solidarnościowa zaczęła umacniać swoją władzę, a to musiało przynieść otwarcie nowego rozdziału ekonomicznej transformacji.
Pół roku ciszy
„Budżet w rozsypce” – notował w dzienniku pod datą 4 grudnia 1989 r. Waldemar Kuczyński, szef zespołu doradców premiera Tadeusza Mazowieckiego. Powodów nawet nie do niepokoju, lecz do paniki było aż nadto. Państwu brakowało środków na pokrycie koniecznych wydatków, nie radziło sobie z hiperinflacją, nie mogło uciec od konieczności radykalnych reform rynkowych, nie panowało nad własnym majątkiem ani aparatem bezpieczeństwa, a na dokładkę u progu zimy Kreml zaczął grozić ograniczeniem dostaw gazu. Na ten stos kłopotów nakładały się nieustannie alarmujące doniesienia NSZZ „Solidarność” i dziennikarzy, że komunistyczna nomenklatura rozkrada państwowe firmy. Już w lipcu 1989 r. grupa posłów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego chciała wprowadzić ustawę o ochronie mienia narodowego, jednak jesienią ekipa Mazowieckiego skutecznie zablokowała pomysł. Wyciszano również ministra sprawiedliwości Aleksandra Bentkowskiego, gdy ten próbował podjąć walkę ze spółkami nomenklaturowymi. Nie bez przyczyny – majątek państwowych firm nadal był zastawem, jeśli nie haraczem. O ile Jaruzelski i Rakowski kupowali nim lojalność zaplecza politycznego, o tyle nowy rząd płacił nim za święty spokój, unikając otwarcia jeszcze jednego wewnętrznego frontu. Skupione na konsumpcji profitów elity PZPR oraz aparatu bezpieczeństwa nie tylko nie przeszkadzały we wprowadzaniu reform politycznych i ekonomicznych, lecz wręcz stały się ich gorącymi zwolennikami.
Kwestią olbrzymiego majątku, jaki nadal formalnie pozostawał w rękach państwa, rząd Mazowieckiego zajął się dopiero ponad pół roku od swego powstania. „Długa narada, od 17.00 do 24.00, na temat projektu ustawy o prywatyzacji. Uczestnicy: Premier, Balcerowicz, Ambroziak, Lis, Ciemniewski, Kawalec i ja” – notował 4 marca 1990 r. Waldemar Kuczyński. „Usunęliśmy z projektu ustawy Radę Majątku Narodowego, która miała zarządzać aktywami państwowymi, rozdzielając jej kompetencję między Radę Ministrów a sejm” – precyzował doradca premiera. Oznaczało to ostateczną abdykację państwa z roli, jaką odgrywało za czasów PRL, czyli centralnego zarządcy oraz kontrolera należących do niego zasobów. Przeciwny był jedynie pełnomocnik rządu do spraw przekształceń własnościowych, ekonomista Krzysztof Lis.
Cena pościgu za Zachodem
Taki krok wymuszał nieuchronne pójście w kierunku totalnej prywatyzacji, jaką wówczas na Zachodzie uskuteczniali neoliberalni przywódcy: Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Po to, żeby zacząć nadrabiać dystans dzielący Polskę od najbogatszych państw. Dominująca wówczas myśl ekonomiczna, której gorącym wyznawcą był Leszek Balcerowicz, nie zakładała jakiejkolwiek innej drogi do tego celu. Tyle że odsprzedawane w prywatne ręce firmy w USA i Wielkiej Brytanii były znikomą częścią całej gospodarki, zaś zasoby kapitałowe potencjalnych inwestorów były prawie nieograniczone. W III RP było dokładnie odwrotnie. Prywatyzacja miała dotyczyć niemal całości życia ekonomicznego, a potrzebnego do tego kapitału teoretycznie nie było. Ściślej mówiąc, istniał w postaci państwowych firm, jednak należało go z nich wycisnąć. Po wyciśnięciu zaś często pozostawały jedynie dogasające zgliszcza.
„Zbudowanie kapitalistycznej gospodarki (...) wymagało transformacji i prywatyzacji tysięcy przedsiębiorstw, wiązało się z bezrobociem i zubożeniem milionów obywateli oraz stworzeniem mnóstwa nowych instytucji gospodarczych (rynki kapitałowe, giełdy, banki), żeby wprowadzić nowe pojęcia praw własności” – zauważał w 2005 r. David Ost, profesor politologii w Hobart and William Smith Colleges w książce „Klęska «Solidarności». Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie”. Spojrzenie amerykańskiego naukowca kłóciło się z dominującą wówczas w III RP narracją. „Najtrudniejsze zaś było to, że (przemiana gospodarcza – przyp. aut.) wymagała ukształtowania nowej klasy właścicieli. Jak wskazywali w swoim czasie autorzy reformy, radykalną reformę gospodarczą wprowadzano w imieniu klasy, która wówczas nie istniała. Zadanie polegało na stworzeniu klasy, która byłaby beneficjentką nowego kapitalizmu, a zarazem bazą społeczną dla jego rozwoju” – syntetycznie ujmował istotę procesu gigantycznej transformacji społecznej, jaka nastąpiła w pierwszej dekadzie istnienia III RP.
Oficjalnie zaczęła się ona od przyjęcia przez Sejm ustawy z 13 lipca 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, acz przecież budowanie warstwy „beneficjentów kapitalizmu” trwało już w Polsce od prawie dwóch lat. Radykalne zmiany prawne ten proces legalizowały, jednocześnie otwierając możliwość, by z ludźmi nomenklatury PZPR mogli skutecznie konkurować także inni obrotni Polacy.
Mieli przy tym ogromne pole do popisu. Ze względu na różnorodność państwowych firm nowe prawo oferowało trzy ścieżki przekształcenia z własności państwowej na prywatną. Największe oraz strategiczne firmy czekała komercjalizacja, czyli przekształcenie w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa, a dopiero w kolejnym etapie szukanie dla nich prywatnych inwestorów. Pozostałe przedsiębiorstwa obejmowała prywatyzacja bezpośrednia (jeśli znalazł się kupiec) lub likwidacja ze względów ekonomicznych, by potem móc za grosze odsprzedać chętnym masę upadłościową. „Najważniejsze i najtrudniejsze było znalezienie punktu równowagi pomiędzy pracownikami a inwestorami zewnętrznymi. Ustawa przewidywała, że przy prywatyzacji firmy – z udziałem inwestora zewnętrznego – 20 proc. akcji będzie przysługiwać załodze. To był swego rodzaju okup na rzecz tych, którzy byli wewnątrz firmy” – wspominał w 2009 r. Janusz Lewandowski. Jednak „okup” okazywał się wart dokładnie tyle, ile same akcje. Jeśli firma w trakcie prywatyzowania upadała, załoga zostawała z papierem bez pokrycia, materializowało się natomiast widmo bezrobocia. Taka prywatyzacja bez kapitału zewnętrznego musiała opierać się na zasadzie, że aby ktoś zyskał, ktoś inny musi stracić. Zwłaszcza gdy nie dawało się w krótkim czasie wyszarpać z przedsiębiorstwa kapitału przez zwiększenie produkcji i sprzedaży.
Ta droga wymagała restrukturyzacji, modernizacji, znalezienia nowych rynków zbytu, wygrania konkurencji ze zwinnymi firmami z krajów kapitalistycznych. O wiele łatwiejsza, a przy tym gwarantująca więcej szybkich profitów okazywała się likwidacja, a następnie wyprzedaż aktywów. Skutkiem ubocznym była utrata pracy przez załogę.
To zaś kompletnie zaskoczyło większość Polaków. Gdy w listopadzie 1988 r. OBOP przeprowadził badania opinii publicznej, aż 70 proc. zapytanych, czy boją się utraty pracy i dochodów, uznało takie zagrożenie za rzecz skrajnie nieprawdopodobną. Jeszcze w styczniu 1990 r. w całym kraju zarejestrowano zaledwie 58 tys. bezrobotnych. Załogi rozkradanych przez nomenklaturę firm państwowych nie traciły automatycznie pracy. Szok nastąpił w momencie rozpoczęcia legalnej prywatyzacji.
Pod koniec 1990 r. liczba zarejestrowanych bezrobotnych przekroczyła 1,1 mln, a ludzi bez pracy wciąż przybywało. W tym samym czasie hiperinflacja pochłonęła ich wszystkie oszczędności. „Rzadko się zdarza, żeby jakaś grupa społeczna tak szybko spadła z tak zawrotnej wysokości” – zauważał David Ost, pisząc o polskich robotnikach, którzy w latach 80. byli przecież „niewątpliwą awangardą dokonanej bez przemocy rewolucji”. Największą ironią losu okazywało się, że ci, którzy stanowili o sile pierwszej Solidarności, musieli ponieść najwyższe koszty transformacji. Skazanie ich na pauperyzację nie było celem ani rządu Mazowieckiego, ani kolejnych. Po prostu nie widziano innej drogi od gospodarki socjalistycznej do kapitalistycznej.
Obok obciążenia kosztami transformacji wydarzyło się jednak coś jeszcze gorszego. W obawie, że opór wobec zmian zacznie tężeć, z dawnej klasy robotniczej w dominującej narracji (w tym w mediach) uczyniono kogoś najmniej godnego szacunku. „Zostali obsadzeni w roli symbolu patologii społecznej – szpetnego przeżytku starego systemu, toczącego irracjonalną (kluczowy termin nowej narracji) walkę o utrzymanie przywilejów, na które ani nie zarobili, ani nie zasłużyli i które, gdyby pozostały, przekreśliłyby szanse nowego systemu. Ze zwiastuna nowego porządku stali się widmem przeszłości” – podkreślał David Ost.
Ta prywatyzacja była jak wielka winda. Za jej sprawą kilka milionów Polaków jechało w górę, a kilka innych w dół. Ci drudzy bardziej rzucali się w oczy. „Czytając gazety, oglądając telewizję, uczestnicząc w publicznych zebraniach, a także wsłuchując się w «głos ulicy», można odnieść wrażenie, że Polska jest krajem pełnym ludzi sfrustrowanych, zepchniętych na margines, niewysłuchanych, manipulowanych, pozbawionych należnego im znaczenia” – pisali w 1991 r. w opracowaniu „Cudze problemy” młodzi naukowcy z Ośrodka Badań Społecznych Marek Czyżewski, Kinga Dunin i Andrzej Piotrowski. Narrację, która dominowała przez następne ćwierć wieku, pisali jednak ci, którzy windą awansu wjeżdżali coraz wyżej. ©℗