Może nie mamy w Polsce Guggenheima ani MoMA, ale ambicje muzealne mamy co najmniej na miarę Nowego Jorku. Tylko zamiast szukać nowych rozwiązań, zaczęliśmy powielać już sprawdzone pomysły.
W sobotę 30 sierpnia na pl. Solidarności, przed historyczną Bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina w Gdańsku zostanie otwarte Europejskie Centrum Solidarności. Premiera tego obiektu ma udowodnić, że polski rynek muzealny nie skończył się, zanim się zaczął. I że na tym rynku nie tylko twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego mają coś do powiedzenia. Nie da się ukryć, że to zadanie karkołomne.
Obiekt poprawny, ale nie porywa
„W żadnym innym muzeum w Gdańsku roli eksponatu nie odgrywa autentyczna stoczniowa suwnica. Wewnątrz żadnego innego budynku w Gdańsku nie rosną drzewa. A żadna inna biblioteka nie ma antresoli i pomostów” – piszą na swojej stronie kierujący ECS, zachęcając do odwiedzin.
Znajdziemy tu przestrzeloną kurtkę Ludwika Piernickiego, 20-letniego stoczniowca, ofiary Grudnia ’70, tablice 21 postulatów, wiszące podczas strajku w Sierpniu ’80 na bramie Stoczni Gdańskiej, wpisane dziś na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, a także biurko Jacka Kuronia, jednego z przywódców opozycji w czasach PRL.
Misja ECS jest dość prosta: „Chcemy przyczynić się do tego, aby ideały ruchu Solidarność – demokracja, społeczeństwo otwarte i solidarne, kultura dialogu – zachowały swoją atrakcyjność i aktualność. Chcemy zachować w pamięci Polaków i Europejczyków doświadczenie Solidarności jako pokojowej europejskiej rewolucji, aby we wspólnocie europejskich demokracji Solidarność była ważną częścią mitu założycielskiego Europy. Chcemy, aby Solidarność była źródłem inspiracji i nadziei dla tych, którzy nie żyją w społeczeństwach otwartych i demokratycznych” – przekonują twórcy muzeum. Bo ECS ma być i muzeum, i centrum edukacji, miejscem debat, spotkań i prelekcji. Intelektualnego fermentu, który, jak podkreśla patronujący otwarciu nowej siedziby prezydent Bronisław Komorowski, będzie stale przypominał światu, że to w Polsce ruszyła lawina, która spowodowała, że mury z piosenki Jacka Kaczmarskiego, chociaż ponad 40 lat trzymały się mocno, ostatecznie runęły.
Gdańsk, pierwsza Solidarność, Lech Wałęsa, duży długopis, strajki, smak wolności – to wszystko nasze piękne polskie wspomnienia. Bo przecież osobom urodzonym w latach 50. właśnie wtedy życie smakowało najlepiej. Byli młodzi, szczęśliwi, beztroscy – mimo czarnych chmur wiszących nad Polską. Ten sentyment jest doskonałym gruntem, na którym można wyhodować jedyną w swoim rodzaju roślinę – nowatorskie, niepowtarzalne centrum myśli, które utrwali symbole Solidarności, uwieczni je w zaskakującej formie, sprawi, że widz, wychodząc z tego piorunującego miejsca, będzie szukał godzinę szczęki, która mu tak nisko opadnie. Ale niestety nic takiego nie dostaliśmy. Gdański obiekt jest poprawny w swojej formie i treści, zbudowany w oparciu o nowe wzory polskiego muzealnictwa, ogólnie nudnawy, choć dla niektórych chwilami być może trochę interesujący. Brakuje mu charakteru. Kopiuje sprawdzone standardy muzeów warszawskich – blichtr kilku eksponatów, multimedialność, nowoczesność. Swojego pomysłu na przyciągnięcie turystów, w tym zagranicznych, zwyczajnie mu brakuje. Wychodzi na to, że powstał trochę „spod dużego palca”. Po to by był, a nie dlatego, że ma coś szczególnego do przekazania.
Sprawdzone przepisy
Niestety wydaje się, że deficyt pomysłów to od niedawna problem, który dotyczy także liderów polskiego muzealnictwa. Centrum Nauki Kopernik, które zaraz po otwarciu było rzeczywiście fenomenem, nawet na skalę Europy Środkowo-Wschodniej, dzisiaj – jak się wydaje – zaczyna gonić w piętkę. I ulegać nowotworowi, który polskie muzea zaczął toczyć na dobre kilkanaście miesięcy temu, czyli kserowaniu rozwiązań sprawdzonych i rezygnacji z autorskich, wytyczających kierunki rozwoju. Tak jednoznacznie trzeba zinterpretować najnowszy pomysł ośrodka, którym jest urządzenie ogrodu na dachu nadwiślańskiej siedziby. Genialne, prawda? Oczywiście, ale pod warunkiem że jest się pierwszym. A w tym wypadku pierwszym podobnym obiektem – i to w bliskim sąsiedztwie CNK – była Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego przy ul. Dobrej. „Już w sobotę będzie można wejść na dach Centrum Nauki Kopernik i przejść się ścieżkami, przypominającymi wijące się strumienie nadrzecznego terenu ulegającego erozji. W krajobrazie ogrodu uwagę zwracają kratery i najwyższe wzniesienie wyglądające jak wulkan (...). W rozsianych po całym dachu donicach z metalu rośnie kilkadziesiąt gatunków bylin i krzewów, odpornych na trudne warunki wegetacji. Rozpościera się stąd rozległy widok na Stare Miasto, Pałac Kultury, Wisłę, Pragę i Stadion Narodowy” – pisze CNK w komunikacie dla mediów. Niemal identyczny wysłała BUW z okazji premiery swojego ogrodu.
Wydaje się, że słabszą formę Kopernika dostrzegli już klienci Centrum. CNK zapewnia, że liczba zwiedzających każdego roku przekracza milion, ale 2014 r. może być pierwszy od otwarcia w listopadzie 2010 r., w którym odnotowane zostaną niższe wpływy ze sprzedaży biletów. O ile w 2011 r. wyniosły około 13,2 mln zł, w 2012 r. 14,3 mln zł, w 2013 r. 14,7 mln zł, o tyle w 2014 r. jak dotąd 8,9 mln zł. Oczywiście rok się jeszcze nie skończył i być może ostateczny wynik będzie zbliżony do poprzednich, ale na utrzymanie status quo zostały raptem trzy miesiące (w grudniu zwykle liczba odwiedzin w muzeach jest nieduża). Jeszcze gorzej wygląda sytuacja, jeśli spojrzymy na ogólne wyniki CNK. Te regularnie, już od początku działalności, spadają. W 2011 r. sięgnęły 16,3 mln zł, rok później obniżyły się do 9,1 mln zł, by w ub.r. sięgnąć jedynie 6,4 mln zł, czyli zmniejszyć się dwa i pół razy w porównaniu z pierwszym pełnym rokiem działalności.
Wielkiego biznesu nie uda się zapewne zrobić również w szykowanym do otwarcia na połowę 2015 r. gdyńskim Muzeum Emigracji. Jak podaje Joanna Wojdyło z ME, twórcy ośrodka przyjęli, że w 2015 r. zostanie sprzedanych 114,5 tys. biletów. – Dane te – choć oficjalne – są zaniżone w stosunku do spodziewanej przez nas liczby zwiedzających, chociażby dlatego, że nie ujmują odbiorców organizowanych przez nas imprez, a te miewają dużą frekwencję – wyjaśnia Joanna Wojdyło. – Dodatkowo nasza lokalizacja w czynnym porcie, do którego wpływają i w którym cumują największe wycieczkowce świata, w naturalny sposób ułatwia nam dotarcie do zagranicznych odbiorców. Tym bardziej że w najbliższych latach planowana jest też budowa terminalu pasażerskiego – dodaje.
Nie zmienia to jednak faktu, że przychody ME w 2015 r. będą minimalne i wyniosą jedynie około 1,5 mln zł. Zaznaczamy, że to przychody, a więc zysk będzie jeszcze mniejszy.
Z drugiej strony wydaje się, że gdyńskie ME jest placówką, która do swojej misji podchodzi dzisiaj w sposób najbardziej profesjonalny ze wszystkich powstających centrów muzealnych w kraju. Muzeum podzieliło na przykład swoich potencjalnych gości na kilka grup, starając się dopasować dla każdej z nich pewną liczbę eksponatów i ekspozycji. I tak „odkrywcy” to ludzie, którzy zdaniem programatorów z ME poszukują wyzwań intelektualnych, chcą uczyć się nowych rzeczy w inspirującym otoczeniu, chociaż nie dysponują profesjonalnym przygotowaniem. Chętnie sami kierują swoją wizytą, rzadziej korzystają z usług przewodników. Lubią przekrojowe wystawy, bo poszerzają ich horyzonty, a równocześnie chętnie zagłębiają się w szczegóły i poznają ciekawostki. „Facylitatorów” motywuje chęć zaangażowania się w ciekawą aktywność wraz z osobami, na których im zależy: dziećmi, wnukami, znajomymi. Potrzeby osób towarzyszących stawiają na pierwszym miejscu. Nie kieruje nimi potrzeba nauczenia się czegoś samemu, ale zorganizowania czegoś interesującego dla innych. „Kolekcjonerzy wrażeń” z kolei chcą doświadczyć tego, co jest uznawane za najważniejsze w danym mieście, społeczności czy kulturze. Raczej nie skupią się na dłuższej aktywności, zobaczą tylko główne punkty wystawy. „Hobbyści” tymczasem kierują się chęcią spełnienia konkretnych intelektualnych potrzeb, nauczenia się rzeczy zbieżnych z ich pracą zawodową lub pasją. Są wreszcie „poszukiwacze spokoju”, którym zależy na sposobności oderwania się od codzienności, relaksie w estetycznym otoczeniu i odpoczynku.
– Muzea dziś to wielofunkcyjne instytucje kultury, które walczą o uwagę nie tylko wycieczek szkolnych, lecz także melomanów – my na przykład organizujemy koncerty symfoniczne z okazji 100-lecia urodzin Andrzeja Panufnika – koneserów sztuki, amatorów kina czy erudytów, dla których mamy wykłady i spotkania umożliwiające pogłębienie wiedzy i dyskusję na wysokim poziomie. O czas zwiedzających konkurujemy z Facebookiem, grami komputerowymi i serialami TV – bo przecież muzeum jest także dla dzieci, młodzieży i miłośników popkultury – tłumaczy Joanna Wojdyło. – Również do nich musimy dotrzeć, umieć zaciekawić, zaskoczyć i... dać się „polubić”.
Można zaryzykować stwierdzenie, że podobne cele przyświecają wszystkim tego typu miejscom, także tym, które są dopiero w planach. Dlatego, jak przekonuje Joanna Wojdyło, konieczne jest stosowanie pełnego arsenału innowacyjnych i nowoczesnych technologii, budowanie angażujących, interaktywnych, narracyjnych wystaw i prowadzenie działań w przestrzeni publicznej – warsztatów i gier miejskich. Tylko dzięki kompleksowości oferty można mieć nadzieję na efektywną komercjalizację podobnych przedsięwzięć. I zarabiać na sprzedaży biletów na wystawy, do sal kinowych, na organizacji konferencji i wynajmie powierzchni na zewnętrzne wydarzenia specjalne, na kawiarni lub restauracji, sklepie z upominkami lub designerskimi gadżetami sygnowanymi logo instytucji, na księgarni oferującej wyszukane pozycje.
Rezerwaty metafizycznych przeżyć
Problem jednak w tym, że zyski muzeów są w dużej mierze powiązane z oryginalnością. Oznacza to, że tym, którzy byli pierwsi i od lat umacniają swoją pozycję, znacznie łatwiej przyciągać zwiedzających. Pomysłowość i nowatorstwo twórców miejsc takich jak Muzeum Powstania Warszawskiego do dzisiaj przekłada się na konkretne kwoty. Działa tu klasyczna rynkowa zasada promująca tych, którzy pierwsi wpadli na ciekawy pomysł i dzięki temu zbili fortunę. Kopiści tymczasem narażają się jedynie na śmieszność.
Stołeczne MPW, pionier nowoczesnego muzealnictwa, osiągnęło sukces po części dlatego, że trafiło w merytoryczną niszę i zadebiutowało w doskonałym momencie. Ale głównie dlatego, że rzuciło na kolana polski zatęchły rynek wystawienniczy swoim rewolucyjnym podejściem do metod prezentacji rekwizytów i budowania opowieści. Powstanie Warszawskie w wolnej Polsce cieszyło się z roku na rok coraz większym zainteresowaniem. Postanowił to wykorzystać, oddając jednocześnie honory żyjącym powstańcom, ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Otwarcie MPW w 60. rocznicę wybuchu powstania było – jak wtedy twierdzili komentatorzy nieprzychylni Kaczyńskiemu – jedynym sukcesem jego warszawskiej prezydentury (po latach można przyznać im rację), ale sukcesem o wielkiej skali i znaczeniu. Zresztą MPW jest sukcesem do dzisiaj. I frekwencyjnym, i finansowym. Obiekt co roku odwiedzany jest przed ponad pół miliona gości, a wpływy z działalności handlowej – sprzedaży biletów, wydawnictw i gadżetów w muzealnych sklepach – rosną o kilka procent co roku. Dzięki temu główne źródło utrzymania ośrodka, czyli samorządowa dotacja, może być sukcesywnie zmniejszane. W 2009 r. dotacja wyniosła 11,5 mln zł, przychody z działalności podstawowej – 2,1 mln zł. W 2010 r. dotacja była na poziomie 10,03 mln zł, przychody – 3,4 mln zł. W 2011 r. odpowiednio:10,7 mln zł i 4,4 mln zł, w 2012 r. 9,1 mln zł i 5 mln zł, w 2013 r. 9 mln zł i 5,1 mln zł. Czyli 150-proc. efektywność handlowa w ciągu sześciu lat.
Według Międzynarodowej Rady Muzeów obecnie na świecie pracuje niemal 200 tys. placówek, w których zgromadzono ponad 45 proc. wartości nominalnej światowego dziedzictwa kultury, nauki i natury. W Polsce rocznie powstaje kilka, czasem kilkanaście różnej wielkości obiektów muzealnych. Tylko w latach 2008–2009 uruchomiono 30 nowych instytucji. Według danych GUS na koniec końca 2011 r. nad Wisłą istniało 777 placówek, w większości (ponad 87 proc.) finansowanych ze środków publicznych i organizowanych przez jednostki samorządu terytorialnego (71,8 proc.). W porównaniu z 2010 r. o 12,2 proc. wzrosła liczba zwiedzających. Ogółem było ich około 25 mln. Największą popularnością cieszyły się muzea historyczne i artystyczne – odwiedziło je 44,5 proc. zwiedzających. 35 proc. wszystkich gości stanowili członkowie zorganizowanych grupy – przede wszystkim uczniowie, którzy w ramach lekcji, np. historii lub przyrody, odwiedzali profilowane placówki. Niemal 9 mln zwiedzających stanowili uczniowie, ale reszta – ponad 16 mln osób – odwiedziła muzea bez żadnego obowiązku, zwykle z ciekawości. Nie ma oficjalnych danych, ile osób robi to regularnie, ale wydaje się, że rynek muzealny ma przed sobą kolorową przyszłość.
Zdaniem prof. Doroty Folgi-Januszewskiej, historyczki sztuki z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego i byłej dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, druga dekada XXI wieku może być czasem bardzo głębokich strukturalnych korekt w świecie muzeów, które definitywnie zmienią publiczne wyobrażenia o tej dziedzinie kultury. Profesor Folga-Januszewska w referacie naukowym „Muzeologia neuronalna. Inne spojrzenie na muzeum XXI wieku” pisze mniej więcej tak: „Zmiany różnego rodzaju trwają co prawda już od ponad czterdziestu lat, ale ich charakter dotychczas był raczej wynikiem transformacji światopoglądowej, filozoficznej i polityczno-społecznej oraz informatyzacji zewnętrznej rzeczywistości niż świadomym projektem, był dotąd raczej presją i koniecznością dopasowywania się do zewnętrznych przekształceń niż wizją celu i zrozumieniem mechanizmu, który taką obfitością muzeów obdarzył ludzką kulturę”.
I stawia pytanie fundamentalne: po co nam właściwie te wszystkie muzea? Wszyscy wiemy, że kolekcjonowanie jest budowaniem nowych rzeczywistości, nowych połączeń, nowych odniesień. Ale czy to nie za mało dla milionów odwiedzających? „Można to chyba tłumaczyć tzw. syndromem muzeum” – wyjaśnia profesor. „Fakt odkrycia tego zjawiska warto porównać do wpływu, jaki na początku swego istnienia miała psychoanaliza na kształtowanie się psychologii i psychiatrii, czy wynalazek fotografii na sposób dokumentowania naszej cywilizacji. Okazuje się bowiem, że proces ewolucji mózgu, od którego uzależniona jest nasza działalność jednostkowa i grupowa, znalazł sobie – jak mówią neurobiolodzy – niespecyficzną enklawę – i to właśnie w muzeach. Człowiek najpierw żył w naturze i do niej musiał się zaadaptować, później stworzył drugą naturę zaprojektowaną przez siebie – miasta. Funkcjonowanie w tym nowym, urbanistycznym obszarze wykształciło nowe umiejętności, nowy rodzaj kojarzenia i reaktywności, nowy sposób komunikowania. Kolejnym etapem i obszarem ewolucji cywilizacyjnej stają się muzea – obejmujące tym razem także w wymiarze niematerialnym, metafizycznym, duchowym wszystkie obszary działalności człowieka i wszystkie rejony prowadzonych przez niego badań. Zarówno muzea artystyczne, przyrodnicze, techniczne, jak i poświęcone naturze projektują dla swoich zbiorów nowe konteksty, własne przestrzenie, odrębną narrację i kod komunikacyjny. Zorganizowane według swoich reguł, rządzące się innymi niż codzienna rzeczywistość prawami stymulują rozwój mózgu” – klaruje prof. Folga-Januszewska.
No właśnie, jakie to proste – dzięki kulturze stajemy się wrażliwsi i mądrzejsi. Co w sumie wiadomo nie od dzisiaj, choć warto ponownie zdać sobie z tego sprawę.
Jak zauważył poprzedni szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso na jednym ze spotkań na Forum Kultury w Brukseli, muzea stają się „rezerwatami metafizycznych przeżyć”. To pocieszające, że choć mamy skłonność do kopiowania sprawdzonych już rozwiązań, w kontakcie z muzealną kulturą, którego potrzebę z roku na rok odczuwamy bardziej, możemy czuć się pełnoprawną częścią Europy.