Odważny projekt, ciekawa bohaterka, a jednak coś w tym filmie sprzęga: w opowieść o pisarce Violette Leduc wkradła się francuska niefrasobliwość czy raczej paryskie uniki.
Biografie filmowe dzielą się na dwie kategorie: albo przybliżają życiorysy postaci doskonale znanych, odkrywając przy okazji prywatne lub intymne szczegóły życia idola, albo odkrywają na nowo kompletnie zapomniane lub pomijane postaci, oddając im po latach honor i znaczenie. Biografia Violette Leduc to ten drugi przypadek. Wprawdzie miłośnicy literatury francuskiej, w ogóle frankofile, mogą się gwałtownie spierać co do znaczenia Violette, nie da się jednak ukryć, że autorka „Bękarta” nie jest i nigdy nie była szerzej znana w Polsce i gdziekolwiek indziej. Provosta do portretu średnio rozpoznawalnej pisarki i feministki zafascynował obraz niezwykłej kobiety, która jako pierwsza odważnie pisała o seksualności kobiet, prawie do aborcji, prymacie związków lesbijskich.
Leduc poznajemy w powojennym Paryżu, w momencie kiedy porzucona przez męża trafia do małego mieszkania. Żeby przeżyć, zaczyna pisać. Pisanie staje się dla niej schronieniem i autoterapią, pozwala na zdefiniowanie bolesnej przeszłości znaczonej nie tylko nieudanym małżeństwem, ale także zabarwionej kłamstwem w relacjach z rodziną czy z przyjaciółmi. Dla Provosta najważniejsze jest spotkanie Leduc z Simone de Beauvoir. Z czasem właśnie charyzmatyczna Beauvoir zawłaszcza niemal całą przestrzeń. To również zasługa aktorek, o ile narcystyczna gra Emmanuelle Devos w roli Violette przekracza przyzwolenie na aktorską szarżę, o tyle Sandrine Kiberlain jako Simone wydaje się wyciszona, powściągliwa, przez to paradoksalnie o wiele bardziej wyrazista.
Martin Provost, nazywany po „Serafinie” reżyserem kobiet, jest solennym rzemieślnikiem, ale gubi go skłonność do kokieterii. Wiedząc, że ma do czynienia z dwiema wartościowymi postaciami literackimi, ważnymi także ze względów emancypacyjnych i obyczajowych, za wszelką cenę stara się wypośrodkować gęstość portretów. Dwa przeciwieństwa emocjonalne, dwie kontrastujące osobowości. To się nie sprawdziło. O wiele sensowniej wypadłaby relacja symbiotyczna, obserwowanie, jak Violette pod wpływem Simone zamienia się nie tylko w inną kobietę, ale także zyskuje własną, niezależną świadomość pisarską.
Reżyser za sprawą wyrafinowanych kadrów Yves’a Cape przenosi nas do powojennego Paryża pełnego literackich, malarskich, muzycznych gwiazd, ale poprzestaje na oczywistościach rodem z podręcznej encyklopedii Larousse’a. W taki sam powierzchowny sposób sportretował Violette. Parę faktów, kilka mitów. Odkryliśmy nową intrygującą postać, ale jeżeli ktokolwiek nas zaciekawił naprawdę, to wcale nie ona, tylko doskonale wcześniej znana Simone de Beauvoir. Grzeczny film o niegrzecznej bohaterce to falstart, błąd w założeniu.
Violette | Francja, Belgia 2013 | reżyseria: Martin Provost | dystrybucja: Aurora Films | czas: 132 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 3 / 6