Posługując się biografią słynnego Lawrence’a z Arabii, Scott Anderson opowiada fascynującą historię zaprzepaszczonej szansy na bliskowschodni pokój.

Whistorii spraw nie da się odłożyć ad acta, zawsze powrócą – im później, tym gorzej ów powrót będzie wyglądał. Gorzej dla wszystkich, zwłaszcza dla niewinnych. Rozmrożenie jugosłowiańskiej lodówki kosztowało życie setek tysięcy ludzi. Rozmrożenie lodówki ukraińskiej też przyniosło brudną wojnę. Również fundamentaliści islamscy ogłaszający właśnie powstanie kalifatu na części terytoriów Syrii i Iraku dokonują czegoś więcej niż tylko próby zmiany granic i powołania do życia nowego kraju – ich działaniom patronuje coś w rodzaju dziejowej sprawiedliwości. Tyle że dziejowa sprawiedliwość ma to do siebie, że jej wyroki są zazwyczaj mocno przeterminowane i realizują je niewłaściwi ludzie. W tym przypadku – fanatyczni terroryści.

Zwykliśmy datować początki problemów z Bliskim Wschodem od chwili, gdy niepodległość ogłosiło państwo żydowskie. Ale to błąd – Izrael nie stanowił zarzewia geopolitycznego konfliktu, lecz jedną z jego konsekwencji. Karty w tej kwestii rozdawano parę dekad wcześniej, w czasie gdy wielkie mocarstwa rzuciły się na siebie z militarystycznym entuzjazmem, a potem wykrwawiały się w okopach I wojny światowej. Jednym ze skutków ubocznych globalnego konfliktu był upadek imperium osmańskiego, zaangażowanego, jak się okazało, po niewłaściwej stronie frontu. A kiedy upadają imperia, robi się straszny bałagan. Można go było po prostu posprzątać, ale Europejczycy potrzebowali kolonialnych sukcesów, by odbić sobie straty na kontynencie. Wystawiono więc do wiatru zarówno Arabów, jak i osiadłych w Palestynie Żydów, składając im najpierw setki fałszywych obietnic. Proste linie granic wyrysowanych na sztabowych mapach szybko okazały się fikcją – a krwawe żniwa tych cynicznych apetytów zbieramy do dziś.

Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę o tym, co się działo w Palestynie, Syrii i na Półwyspie Arabskim w czasie I wojny światowej, swobodnie może być to „Lawrence z Arabii”. Do każdej opowieści potrzebny jest klucz – do tej kluczem jest T.E. Lawrence, słynny brytyjski oficer, który stał się jednym z przywódców arabskiego powstania przeciw Turkom i przez pewien czas najważniejszym graczem w tej partii szachów. Lawrence ukrył się w cieniu orientalnej, bohaterskiej legendy – ugruntowanej „Siedmioma filarami mądrości”, czyli swoimi własnymi wspomnieniami z tamtych czasów, oraz filmem Davida Leana „Lawrence z Arabii” (1962) z Peterem O’Toole’em w roli głównej – ale Anderson dociera nie do mitu, lecz do żywego człowieka: niedużego (160 cm wzrostu), małomównego, trochę cynika, trochę impertynenta drwiącego z tytułów i hierarchii.

O losach Bliskiego Wschodu, pisze Anderson, zadecydowała grupa awanturników oraz mało kompetentnych oficerów i urzędników niższego szczebla. Jego książka, znakomita faktograficznie, przepełniona jest goryczą faceta, który sam zjadł zęby na tej części świata – był tam długoletnim korespondentem wojennym. Bo jest to opowieść o kardynalnych politycznych błędach i zaniedbaniach. O tym, że już przed stuleciem przegapiono unikalną szansę nie tylko na pokój między Żydami i Arabami, lecz także na względną stabilizację świata arabskiego. Winni są tu wymienieni z imienia i nazwiska, ale akurat T.E. Lawrence do nich nie należy – rzeczywiście był bohaterem, lecz potem, gdy uznano, że nie jest już przydatny, po prostu wyrzucono go na śmietnik. Śmietnik historii, rzecz jasna.

Lawrence z Arabii. Wojna, zdrada, szaleństwo mocarstw. Jak powstał dzisiejszy Bliski Wschód | Scott Anderson | przeł. Grzegorz Woźniak, Władysław Jeżewski | Magnum 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6