Pańszczyznę zniesiono, robotników w fabrykach czy na polu już się nie bije, ale retoryka panowania jest czasem uderzająco niezmienna. Z Adamem Leszczyńskim rozmawia Emilia Świętochowska.
Pańszczyznę zniesiono, robotników w fabrykach czy na polu już się nie bije, ale retoryka panowania jest czasem uderzająco niezmienna. Z Adamem Leszczyńskim rozmawia Emilia Świętochowska.
Adam Leszczyński - historyk, socjolog, dziennikarz, profesor nadzwyczajny w Instytucie Studiów Politycznych PAN i w SWPS Uniwersytecie Humanistycznospołecznym w Warszawie. Autor „Ludowej historii Polski”
Kiedy czytałam pana książkę, przypomniał mi się cytat ze wspomnień Wincentego Witosa z czasów jego dzieciństwa: „Chłopi bali się Polski niesłychanie, wierząc, że z jej powrotem przyjdzie na pewno pańszczyzna i najgorsza szlachecka niewola. Powstania uważali za jakąś potworną zbrodnię, której nawet nie umieli nazwać ani określić, a powstańców za dzikich, pomylonych zbrodniarzy”. Witos trafnie podsumował nastawienie chłopów do niepodległości?
Mamy dużo podobnych świadectw. Oczywiście byli chłopi, którzy uczestniczyli w powstaniach, ale większość nie widziała w nich dla siebie interesu – ani na poziomie materialnym, ani ideowym. Pomysł, że istnieje taki byt jak ojczyzna i że trzeba ją odzyskać, to nie jest oczywista intuicja. Do jego zaakceptowania trzeba ludzi wychować. Świat ludowy był światem, w którym głównymi figurami władzy byli cesarz, ksiądz, dziedzic i urzędnik cesarski, zwłaszcza poborca podatków. Poza tym chłopi często patrzyli na powstania jako na bunt przeciwko legalnej władzy i nawiasem mówiąc, w większości nim były. To, że często nie chcieli iść do kolejnych powstań, w ogóle więc mnie nie zaskakuje. To byli bardzo racjonalni ludzie, nie mniej niż my. Zaskakujące jest raczej to, dlaczego niektórzy poszli.
Dlaczego?
Mieli dużo do stracenia, z życiem na czele. Bunt przeciwko władzy był surowo karany. Elity szlacheckie, które organizowały powstania w XIX w., obiecywały warstwom ludowym różne rzeczy, ale często z oporami. Idea, że chłopom – a w XX w. także np. proletariatowi miejskiemu – trzeba obiecać więcej, by chcieli walczyć o niepodległą Polskę, przebijała się z trudem. Zazwyczaj toczyły się na tym tle spory wewnątrz elit niepodległościowych.
Można przewrotnie powiedzieć, że u progu niepodległości Polski zdecydowana większość społeczeństwa tej niepodległości nie chciała?
Raczej, że duża część chłopów i robotników – nie wiemy dokładnie jaka, hipotezy na ten temat są rozbieżne – nie miała świadomości narodowej w takim sensie, jak ją dziś rozumiemy. Nie uważali się za Polaków albo nie uznawali, że jest Polska realnym bytem, o który trzeba walczyć. Mamy dużo świadectw wskazujących, że oceniali nastawienie wsi do odbudowy państwa bardzo krytycznie. W książce cytuję np. ciekawy pamiętnik szlachcianki z Kielecczyzny Janiny Konarskiej, która odnotowywała pod koniec 1918 r., że chłopi raczej rozglądają się, jak jej ziemię zabrać i że nie chcą się zaciągnąć do wojska. Na początku 1919 r., gdy trwały walki o Lwów, pisała: „chłopi się cieszą, iż na Ukrainie szlachtę biją”. Nieufność była po obu stronach. To, co mówię, może być zaskakujące tylko dla kogoś, kto ma wizję narodu jako wielkiej rodziny, w której wszyscy są gotowi się poświęcić dla kraju. Tak nigdy nie było.
Ale to wizja, która jest wciąż żywa.
Ona jest produktem nacjonalistycznej, państwowej edukacji. Rzeczywistość była jednak skomplikowana. Wielu ludzi do walki o ojczyznę trzeba było czymś zachęcać, a czasem zmuszać.
Elity szlacheckie toczyły spory o to, czy mogą zrezygnować z jakichś przywilejów, a władze zaborcze nadały chłopom wolność osobistą, zniosły pańszczyznę i ogłosiły uwłaszczenie.
Nie wiemy, czy gdyby polskie państwo istniało, nie załatwiłoby tych spraw lepiej. To możliwe, ale podczas debaty nad uwłaszczeniem w sejmie powstańczym w 1831 r., w obliczu gigantycznej przewagi rosyjskiej i zbliżającej się decydującej rozprawy, szlachta nie chciała ustąpić nawet o krok w sprawie swoich przywilejów i władzy. Proces ludowej emancypacji zachodził na ziemiach polskich dość późno, ale w podobnym czasie jak w reszcie peryferyjnego świata: w Rosji, na południu USA czy w koloniach imperiów europejskich.
Jak to się stało, że chłop zaczął się w końcu uważać za Polaka?
Został wychowany – przez szkołę, armię, prasę. Kluczową rolę w edukacji ludu odegrała inteligencja. Proces ten trwał od końca XIX w. zapewne do 20-lecia międzywojennego, a według niektórych historyków nawet do II wojny światowej. Trudno wskazać jego dokładny początek i koniec. Paradoksalnie często to dzięki kontaktom z obcym – np. administracją pruską czy światem na emigracji – chłopi zrozumieli, że przynależą do innej wspólnoty, uświadomili sobie, że są częścią narodu jako abstrakcyjnego bytu. W efekcie stawali się gotowi do przyjęcia polskiej tożsamości. Niektórzy autorzy twierdzą też, że np. polityka germanizacyjna państwa pruskiego w końcu XIX w. wyraźnie sprzyjała wykształceniu się polskiej świadomości narodowej wśród warstw ludowych nie tylko na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, lecz także np. na Opolszczyźnie, która nie należała do państwa polskiego od setek lat.
Czy chłopi biernie poddawali się temu włączaniu do narodu?
Chłopi nie byli bierni w żadnej sferze. Byli bardzo aktywni, zwłaszcza że przetrwanie na wsi w czasach przednowoczesnych, a nawet rewolucji przemysłowej, wymagało dużo wysiłku. Mieli ogromne obciążenia – pracy i ilości dóbr, które musieli oddać państwu, Kościołowi, panu… Kolejka wyciągających ręce po to, co wyprodukowali, była długa. Jeśli po wywiązaniu się ze wszystkich powinności chłopu coś zostawało, to i tak musiał się mocno starać, by utrzymać rodzinę. Mamy liczne świadectwa – nawet z najczarniejszego okresu pańszczyźnianego, czyli z pierwszej połowy XVIII w. – bardzo dużej aktywności chłopów, również ekonomicznej: próby dzierżawienia kawałków ziemi, robienia interesów, małego handlu. Ich możliwości gromadzenia majątku były często ograniczone prawnie – np. nie mogli posiadać ziemi w sposób legalny aż do XIX w. (choć były od tego pewne wyjątki). A przecież ziemia była podstawowym źródłem bogactwa w czasach przednowoczesnych. W związku z tym akumulacja majątku przez chłopów była niezwykle trudna. Nie tylko dlatego, że odbierano im większość tego, co wyprodukowali, również dlatego, że nawet jak już coś mieli, to trudno byłoby w to zainwestować.
Mówiąc o budowaniu świadomości narodowej w warstwach ludowych, nie wspomniał pan o roli Kościoła. To chłop nie był prototypem Polaka katolika?
Mit Polaka katolika nie został stworzony przez Kościół, lecz przez Narodową Demokrację. I to relatywnie późno. Nacjonaliści Dmowskiego na początku mieli dość chłodne, zdystansowane relacje z Kościołem. Przywódca ND nie należał do osób przesadnie wierzących, był darwinistą społecznym. Kościół uważał go za człowieka skażonego XIX-wiecznym scjentyzmem i naturalizmem. Dmowski nie był tradycyjnym konserwatystą, czyli takim, który rozprawia o religijnym uzasadnieniu stosunków społecznych i traktuje je serio. A takich duchowieństwo wówczas lubiło. Poza tym niektórzy księża, zwłaszcza starsi, sądzili, że nacjonaliści traktują Kościół instrumentalnie. Że w większości nie są ludźmi wierzącymi, że wykorzystują go jako narzędzie wywierania wpływów politycznych na lud. I dodajmy – bardzo skutecznie. W latach 20. XX w. w hierarchii kościelnej doszli do głosu ludzie z nowego pokolenia, wychowani już na Narodowej Demokracji, będący endekami z przekonania. Było ich też wielu wśród szeregowych księży. Tak na dobrą sprawę dopiero wtedy został zawarty sojusz między endecją a Kościołem. Jego przypieczętowaniem była broszura Dmowskiego „Kościół, naród i państwo” z 1927 r. Edukacja religijna miała oczywiście znaczenie w budowie świadomości narodowej, ale duchowni byli głównie zainteresowani posiadaniem wiernych i ochroną konserwatywnego porządku. Niekoniecznie zależało im na istnieniu państwa polskiego. W XIX w. Kościół wielokrotnie potępiał polskie dążenia niepodległościowe. Uważał, że bunt przeciw legalnej władzy to naruszenie naturalnego ładu, którego należy strzec.
A jak na położenie chłopów wpłynął kapitalizm?
Relacje rynkowe na wsi pojawiły się u nas później niż na Zachodzie i wiązały się ze zniszczeniem patriarchalnych stosunków pańszczyźnianych. Mimo że były one opresyjne, to przynajmniej w teorii nakładały na właścicieli majątków pewne zobowiązania wobec poddanych. Można dyskutować, na ile serio je traktowali, ale oficjalnie, kiedy chłop miał poważny problem, to mógł liczyć na pomoc pana. Choć nie była ona bezinteresowna ani darmowa. Gdy relacje rynkowe weszły na ziemie polskie, to zburzyły tradycyjne hierarchie. Mniej więcej w tym samym czasie zniesiono osobiste poddaństwo i ograniczono, a potem zniesiono władzę sądową dziedzica. Wielu autorów obserwowało, że sytuacja materialna pierwszych pokoleń chłopów, którym nadano wolność, wcale się nie poprawiła. Co ciekawe, uważano, że nie zwiększył się też zakres ich wolności. Że wolność osobista bez posiadania własnego gospodarstwa to iluzja. Chłop bez własności i tak pozostaje zależny od dziedzica. Dalej musi robić, co chce pan, tyle że przy fikcji swobody umów.
Chłopstwo było mocno zróżnicowaną grupą?
Podziały były niezwykle głębokie i przede wszystkim związane z majątkiem. Jeśli ktoś był zamożnym młynarzem czy kmieciem posiadającym łan ziemi, czyli ok. 17 ha, to mimo dużych obciążeń uchodził za osobę zamożną i być może mógł nawet coś odłożyć. Jeśli ktoś był robotnikiem rolnym, komornikiem mieszkającym przy gospodarstwie czy, nie daj Boże, człowiekiem luźnym, czyli osobą nieprzywiązaną do żadnego gospodarstwa, to znajdował się na samym dnie hierarchii. Ponieważ zróżnicowanie społeczne było duże, wewnętrzna lojalność w społeczności chłopskiej nie była przesadnie silna. Nie było tak, że chłopi zawsze występowali solidarnie wobec dziedzica. Często mieli sprzeczne interesy.
To tłumaczy, dlaczego na ziemiach polskich nie było masowych ruchów chłopskich, jak np. w Niemczech?
W swojej książce stawiam tezę, że wynikało to z konstrukcji polskich instytucji poddaństwa. Miały one to do siebie, że skłaniały do prywatnych strategii oporu, czyli np. do ucieczki z gospodarstwa. Skłaniały do radzenia sobie samemu, utrudniając zbiorowe wystąpienia. Choć mieliśmy wiele chłopskich buntów. Na Zachodzie indywidualna strategia była trudniejsza do przeprowadzenia.
Dlaczego?
Z powodu instytucji. U nas działały one słabo. Przez ogromną część swojej historii – może z małymi wyjątkami – kiedy mieliśmy państwo, było ono z kartonu. Polski system poddaństwa był usankcjonowany przez władzę, ale na poziomie praktyki miał głównie charakter prywatny. Państwo w osobie władcy nie wtrącało się w relacje między chłopem a poddanym prywatnym od mniej więcej XVI w. do połowy XVIII w. Na ziemiach polskich można było jednak względnie łatwo uciec, bo Rzeczpospolita nie miała administracji, policji, paszportów, a była rozległym krajem. Zbieg mógł więc łatwo przepaść bez wieści. Oczywiście istniała szansa, że go złapią – były takie przypadki. Tą osobę można było skazać na śmierć, choć wydaje się, że zdarzało się to rzadko. Na Zachodzie ucieczka była dużo trudniejsza, bo tam sieć kontroli społecznej była gęstsza i sprawna.
To, że chłopi nie chcieli iść do kolejnych powstań, w ogóle mnie nie zaskakuje. To byli bardzo racjonalni ludzie, nie mniej niż my
Czy włączenie chłopów do narodu, w rozumieniu wspólnoty kulturowej, było równoznaczne z objęciem ich statusem obywatela?
Taka była idea, ale w podejściu nacjonalistów i reszty inteligencji o korzeniach szlacheckich istniało wyraźne napięcie. Mniej więcej od II połowy XIX w. uznawali oni lud za główny podmiot polityki, ale jednocześnie uważali, że wymaga on opieki i przewodnictwa światłej części narodu, czyli ich samych. Widać tu dysonans między ostentacyjnym szacunkiem a przekonaniem, że chłopów i robotników trzeba jeszcze uformować, wynieść na wyższy poziom świadomości, także narodowej, oświecić. Z jednej strony lud jest więc tym właściwym narodem, z drugiej – ma dopiero potencjalną świadomość państwową, którą trzeba wzbudzić. W bardzo dobrej książce „Sen o władzy. Inteligencja wobec niepodległości” Daria Nałęcz pisze o międzywojennych inteligentach przekonanych, że za walkę i poświęcenie dla sprawy narodowej należą im się władza, status, szacunek, wdzięczność, praca. W praktyce to ta grupa – elity inteligenckie – najwięcej korzystała na państwie narodowym. Budowa nowoczesnego aparatu państwowego oznaczała bowiem dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy, stanowisk urzędniczych. Inteligenci narzekali, że zarabiają mało, że warunki pracy są ciężkie itd., co nie zmienia tego, że państwo dawało im zatrudnienie, którego w innych warunkach mogliby nie mieć.
Pisze pan, że jeszcze na początku XX w. przekonanie, że szlachta i chłopi różnią się etnicznie, miało status wiedzy naukowej…
Takie myślenie było już wtedy w odwrocie, ale wciąż istniało. Zanikło wraz z upowszechnieniem idei demokratycznych. Apogeum popularności poglądów o tym, że szlachta i chłopi wywodzą się z innych ludów, przypadło na I połowę XIX w. Żeby uzasadnić swój dominujący status, część elit dowodziła, że etnicznie pochodzi od Sarmatów, Wandalów – ludów wojowniczych. Znajdowało to potwierdzenie w doświadczeniu szlachty: chłopi wyglądali inaczej, byli brudni, mieszkali w prymitywnych warunkach, mieli inne normy zachowania. Właścicielom majątków wydawało się, że nie potrafią gospodarować, bo chłopska kalkulacja ekonomiczna wyglądała inaczej niż u nich. To prowadziło do wniosku, że „my” i „oni” jesteśmy kimś innym „z natury”.
fot. Reprodukcja Janusz Rosikon/PAP
„Pogrzeb chłopski”, obraz Józefa Szermentowskiego z 1862 r.
Kiedy świadomość podziału na panów i poddanych zaczęła się zacierać?
Ona się nie zacierała, tylko została unieważniona wraz z nastaniem ideałów demokratycznych. Zyskały one popularność, gdy w XIX w. okazało się, że marzenie elit o niepodległości jest możliwe do zrealizowania wyłącznie dzięki masowemu udziałowi ludu w tym projekcie politycznym. Zaczęto wtedy mówić, że należymy do jednego narodu, jesteśmy tacy sami. Założenie to długo wydawało się radykalne i obrazoburcze. W istocie w pełni demokratyczne, nowoczesne programy polityczne (jeśli nie liczyć wcześniejszych utopii) powstały dopiero pod koniec XIX w., wraz z rozwojem ruchów nacjonalistycznego, ludowego i socjalistycznego. To początek nowoczesnej polskiej polityki. Wszystkie ugrupowania mówią już wtedy o warstwach pracujących jako podstawie bytu narodowego. Jeszcze po powstaniu styczniowym było to dla wielu nieoczywiste. Jest sporo narzekania w pismach konserwatystów z tamtego okresu: my tu walczyliśmy o wolność, a lud się nie ruszył. Parę lat po powstaniu Walery Przyborowski, autor powieści dla młodzieży i historyk, pisał, że chłopi to martwa bryła, której nie ruszy nic poza obietnicami materialnymi.
Jak pana zdaniem dziedzictwo pańszczyzny i wyzysku odbija się dzisiaj na relacjach społecznych w Polsce?
Społeczeństwa cechuje długie trwanie. O tym m.in. jest moja książka. Relacje podległości oczywiście się zmieniły – pańszczyznę w końcu zniesiono, robotników nie bije się już w fabrykach czy na polu, aby wymusić posłuszeństwo, ale retoryka panowania jest czasem uderzająco niezmienna. Opisy leniwych i roszczeniowych pracowników z lat 90. ubiegłego stulecia, pierwszego okresu transformacji, do złudzenia przypominają opisy leniwych i roszczeniowych robotników z okresu rewolucji przemysłowej w Polsce, czyli końcówki XIX w.: nie potrafią pracować, nie można im zaufać, każdy chciałby tylko brać pieniądze za nic. A już związki zawodowe to samo zło, wiodą wszystkich do zatracenia, chcą zniszczyć nasze mozolnie wypracowane bogactwo. Myślę, że za tymi podobieństwami stoi coś głębszego. Dyskurs władzy w Polsce (i nie mam na myśli stosunku rządzący – rządzeni, lecz relacje między szefem a podwładnym w różnych organizacjach) niewiele się zmienia. Do tego stopnia, że są teksty sprzed stulecia, które po pewnych kosmetycznych przeróbkach można by wydrukować jako aktualną publicystykę.
W ostatnich latach pojawiły się głosy, że wiele bolączek polskiego państwa – słabe instytucje, niskie zaufanie, brak strategicznego myślenia – ma bliski związek ze spuścizną pańszczyzny. Że ludzie z klasy średniej, którzy doświadczyli awansu społecznego, nieudolnie odgrywają rolę elity, bo jej wzorce i wartości są zakorzenione w etosie inteligenckim, w domyśle: obcym. Zgadza się pan z tym?
Kiedyś też tak myślałem. Samo dziedzictwo systemu folwarcznego nie skazuje jednak na słabe instytucje. Polski system miał szczególne cechy, ale nie był wyjątkiem ani patologią. Pańszczyzna funkcjonowała także w Prusach, Rosji i całej Europie Środkowej. Wiele można powiedzieć o pruskich instytucjach, ale nie to, że były niesprawne. Choć Polacy niespecjalnie szanują instytucjonalną sprawność państwa rosyjskiego, to zazwyczaj zdawało testy, jakim było poddawane w czasach licznych wojen i kryzysów – w odróżnieniu od państwa polskiego. W grę wchodzi więc raczej tradycja specyficznie związana w naszą historią. Sądzę, że w polskim świecie pracy dużą rolę odgrywa spuścizna patriarchalizmu: przekonanie, że relacje pomiędzy pracodawcą a pracownikiem mają charakter prywatny i państwo nie powinno się do nich wtrącać. Z badań polskich firm, prowadzonych przez prof. Juliusza Gardawskiego z SGH od lat 90. do początku zeszłej dekady, wynikało, że pracodawcy są zdecydowanie wrogo nastawieni do instytucji chroniących pracowników, łącznie ze związkami zawodowymi i inspekcją pracy. Jednocześnie mówili, że dla zatrudnionych są jak ojciec i matka („jak mają problem, to mogą do mnie przyjść, ja im wtedy nieba przychylę”). To myślenie uderzająco przypominające dyskurs obrońców pańszczyzny, a także np. obrońców niewolnictwa w USA. Pod koniec XVIII w. i na początku XIX w., gdy było już wiadomo, że system folwarczny jest anachroniczny, jego rzecznicy mówili: po co nam te zachodnie instytucje, prawa, przecież u nas jest dobrze, my się opiekujemy naszymi biednymi kmiotkami.
A nie uważa pan, że drwiny z zamkniętych osiedli, weekendowych wypraw do galerii handlowych i kredytów frankowych – rzekomych atrybutów klasy średniej z awansu – też mają w sobie coś z odtwarzania starego podziału na panów i poddanych?
Ten podział reprodukuje się przez stulecia, w różnych warunkach społecznych. Uderzające wydały mi się np. wypowiedzi dyrektorów socjalistycznego przemysłu, którzy sami byli często z awansu, ale niesłychanie protekcjonalnie i z pogardą mówili o robotnikach – językiem, którego używali fabrykanci w XIX w. To jeden z przykładów, że mechanizmy władzy i panowania w polskim społeczeństwie są trwalsze od ustrojów i rewolucji. Ludzie w elitach się wymieniają, a relacje zostają.
Skąd według pana to wzmożone ostatnio zainteresowanie historią ludową?
Myślę, że wynika z przesytu gloryfikacją przeszłości szlacheckiej i historią nacjonalistyczną. Odczytywałbym to również jako próbę przepracowania od strony historycznej zjawiska, które nurtuje dużą część inteligencji: dlaczego Polacy, zwłaszcza gorzej wykształceni mieszkańcy małych miasteczek, masowo głosowali na PiS. Widzę w tym chęć zrozumienia, bez resentymentu i pogardy, z nadzieją na stworzenie propozycji, która sprawi, że obecni wyborcy prawicy zagłosują w przyszłości na kogoś innego. Dlaczego antyelitarna propaganda PiS pada na tak podatny grunt? Myślę, że ma to głębokie historyczne korzenie. Struna, na której gra PiS, zdradza rodzaj słuchu społecznego, jakiego opozycji brakuje.
Adam Leszczyński, „Ludowa historia Polski”, wyd. W.A.B., 2020
Reklama
Reklama