„Żniwa” to próba skojarzenia „Tajemnicy Brokeback Mountain” z estetyką programu „Agrobiznes”.

Ten mariaż nie mógł się udać. Niemal w każdej scenie daje się odczuć, że akcja filmu rozgrywa się w gorszej części Niemiec, na rolniczych terenach dawnego NRD, gdzie jak za starych czasów odbywają się staże dla nastoletnich rolników. Pierwszoplanowy bohater Marko jest inny. Wrażliwszy od grubiańskich kolegów, małomówny, a zamiast piwa pije sok porzeczkowy. Wiadomo, że pedał. A dlaczego pedał? Ponieważ miał ciężkie dzieciństwo, mieszka bez ojca. Bla, bla, bla. Z podobnych chwytów zbudowany jest cały film. Kiedy na rolniczej farmie pojawia się kolejny wrażliwiec z lokami filuternie spadającymi na czoło, wiadomo, że z tej relacji będą „żniwa”. Jednak filmowo upłynie cała wieczność, zanim Marco z Jakobem ruszą na prywatne sianokosy.

Film

Debiut Bejamina Cantu jest kinem szlachetnych intencji. W opowiadanej historii widać głębokie osobiste przeżycie, prywatną drogę reżysera do akceptacji. Powinno wzruszać, ale jakoś nie wzrusza. Wina leży nie tylko po stronie realizacyjnej siermięgi. Nie wystarczy postawić kamery w sąsiedztwie krowy albo jasnych łanów, żeby serce widza zabiło mocniej. Podobnie z melodramatem. Żeby pełna niedopowiedzeń historia fascynacji dwojga młodych chłopców mogła wybrzmieć, musiałaby zostać nakręcona subtelnie i z wyczuciem, nie za pośrednictwem mocno zużytych liczmanów fabularnych przypisanych portretowaniu zachowań gejów w kinie. Zamiast żniw mamy orkę na ugorze. Liczyłem na więcej.

ŻNIWA | Niemcy 2011 | reżyseria: Benjamin Cantu | dystrybucja: Tongariro Releasing | czas: 88 min