„Seks na Księżycu” Bena Mezricha udanie dokumentuje jedną z najzuchwalszych – i najbardziej absurdalnych – kradzieży w dziejach.

O tym, że umie pisać o karierach bezczelnych młodzieńców z ambicjami, Mezrich przekonał już choćby przy okazji „Miliarderów z przypadku”, książce o genezie Facebooka. Różnica między historią o szelmostwach Marka Zuckerberga a „Seksem na Księżycu” jest jednak między innymi taka, że założyciel Facebooka szybuje w przestworzach wielkiego biznesu, zaś Thad Roberts, niedoszły astronauta i naiwny złodziejaszek, składa do kupy swoje życie po ośmiu latach pobytu w więzieniu federalnym. Roberts pochodzi ze stanu Utah, w wieku 19 lat został – dosłownie – wyklęty przez swoją mormońską rodzinę. Wylądował nagle w surowej krainie dorosłości z młodą żoną, bagażem długów i niedokończonymi studiami. I wtedy właśnie wpadł na pomysł, że zostanie badaczem Kosmosu.

O takich jak on mówi się, że wyruszyli z motyką na Słońce – ale Robertsowi się udało: po latach wysiłków trafił na staż do elitarnego Johnson Space Center w Houston, centrum szkoleniowego NASA. Cała reszta tej opowieści to rzecz o wybuchowej mieszance talentu, kompleksów, temperamentu i gówniarskiej miłości. W każdym razie Roberts – dosłownie – postanowił ukraść przechowywany w sejfie JSC kawałek Księżyca, spieniężyć go i zostać bogatym człowiekiem. Nie udało mu się. Niemniej podczas odsiadki napisał rozprawę, która próbuje zrealizować marzenie Alberta Einsteina o jednolitej teorii czasoprzestrzeni. Amerykanie są nie do zdarcia.