W filmie Johna Hillcoata gangster jest tylko jeden i pojawia się raptem w kilkunastu scenach. Floyd Banner w interpretacji Gary’ego Oldmana reprezentuje całe zło i szaleństwo czasów prohibicji. Lecz choć z błyskiem w oku masakruje przeciwników, jest w nim coś kojąco swojskiego. Pozbawiony zdecydowanie wyróżniających go cech funkcjonuje nie tyle jako pełnokrwisty bohater, ile raczej postać wycięta z gangsterskiego uniwersum i umieszczona w filmie na prawach cytatu. Potwierdzają to wszystkie wyraziste elementy jego wizerunku: wąsik, garnitur, nieodłączny papieros w ustach oraz wdzięk, który nie zaprzecza okrucieństwu. Floyd widziany oczami głównego bohatera – wieśniaka imieniem Jack – prezentuje się niczym gwiazdor filmowy, który od czasu do czasu porzuca prawdziwe, miejskie życie i wpada na prowincję, by tam pokazać jej mieszkańcom, jak ubija się interesy. Wbrew temu co sugeruje polski tytuł, właściwymi bohaterami „Gangstera” nie są jednak uliczni gwiazdorzy, lecz zwyczajni wyrobnicy szarej strefy. Podobnie jak Banner ryzykujący wiele, lecz w przeciwieństwie do niego mocno osadzeni w konkretnym miejscu i cechujący się silnym przywiązaniem do rodzinnego kawałka ziemi. Hillcoat zrealizował więc coś, co nazwać można filmem gangsterskim a rebours: jego bohaterowie, bracia Bondurant, cwaniaki i bimbrownicy, to jednocześnie szlachetni i dumni chłopi, którzy z całą mocą przeciwstawiają swój kodeks zachowań miejskim barbarzyńcom. Do tych ostatnich poza Bannerem należy także Rakes, skorumpowany prokurator, który stawia sobie za cel zmuszenie wszystkich okolicznych handlarzy alkoholu do regularnego płacenia haraczu.
Mistrzowski epizod Oldmana to niejedyna z zalet „Gangstera”. Spośród członków obsady wyróżniają się także Tom Hardy jako małomówny Forrest Bondurant oraz Guy Pearce w roli Rakesa. Scenariusz Nicka Cave’a (oparty na książce, której autorem jest wnuk jednego z prawdziwych braci) nie razi nadmiernymi uproszczeniami. Mimo to „Gangster” pozostawia uczucie niedosytu. Kolejny już raz Hillcoat wyhamowuje dosłownie kilka kroków przed granicą, która dzieli doskonałe rzemiosło od arcydzieła. Tak było przy okazji adaptacji „Drogi” McCarthy’ego, w której moralność bohaterów wydaje się kompletnie nietknięta postępującym wokół zniszczeniem i rozkładem. Podobna słabość cechuje również „Gangstera”. Świat Bondurantów przesiąknięty jest agresją, jednak z jakichś tajemniczych powodów oni jedyni są zdolni podporządkować ją sobie na tyle, by służyła im wyłącznie jako narzędzie, nie dosięgając ich wykutego z żelaza systemu wartości. Ta bajkowa odporność wybranych postaci na zło z pewnością łagodzi odbiór filmu przepełnionego sugestywnie ukazanym okrucieństwem. Jednocześnie znacząco odsuwa go od granicy, na przekroczenie której Hillcoatowi wciąż brakuje odwagi.
Gangster | USA2012 | reżyseria: John Hillcoat | dystrybucja: Monolith | czas: 115 min | Recenzja: Anna Kiedrzynek | Ocena: 4 / 6