Brak Tadeusza Różewicza na dobre uświadomimy sobie dopiero za jakiś czas. Gdy dotrze do nas, jak bardzo zmienił literaturę i teatr naszych czasów.

Podobno jeszcze poprzedniego wieczoru czuł się dobrze, wyszedł na taras, pił herbatę albo kawę, planował kolejny dzień. Nic nie zwiastowało końca, tym bardziej że o Tadeuszu Różewiczu na co dzień się nie myślało, zostając w spokojnym przeświadczeniu, ze on po prostu, całkiem zwyczajnie i z najmniejszej litery jest. Już nie pisał, z rzadka bywał w ulubionych miejscach, Wrocław go miał, on miał Wrocław. Nie spodziewaliśmy się po Różewiczu już niczego więcej, jest w końcu czas, kiedy poeta kończy z poezją, dramatopisarz przestaje szukać nowej sztuki. Wystarczyło, ze jest, bo ilu jeszcze z tych największych nam zostało? Nie wyliczam, bo będzie tylko kilka nazwisk.

Nie dostał Nobla, co we wspomnieniach o autorze „Kartoteki” przybrało nagle rangę narodowej tragedii, dziejowej niesprawiedliwości, spóźnionej zemsty Szwedów za potop. Tymczasem nigdy nic nie miał Nobel do Różewicza, jego brak wydaje się całkowicie logiczny, a z nim Różewiczowi i jego dziełu byłoby kompletnie nie do twarzy. Słusznie pisał Piotr Śliwiński w „Tygodniku Powszechnym” w roku 2010: „Po co Nobel komuś takiemu jak Tadeusz Różewicz? Żeby okazało się, ze nieprzejednany krytyk kultury może zostać zaadoptowany do jej celów i rytuałów? Żeby poeta przestał nas boleć? Żebyśmy upewnili się, ze jest naprawdę wybitny? Żeby zaleczyć nasze kompleksy? Jeśli ktoś potrzebuje do tego wszystkiego Nobla, to nie zasługuje na Różewicza”. Tyle w tym temacie.

Jest – pewnie obok Mrozka – najchętniej wystawianym polskim dramaturgiem powojennej doby. Wiadomo, „Kartoteka”, „Grupa Laokoona”, „ Świadkowie albo nasza mała stabilizacja”, „Wyszedł z domu”, „Stara kobieta wysiaduje”, „Na czworakach”, „Białe małżeństwo”, „Śmierć w starych dekoracjach”, „Do piachu”, „Pułapka”, „Kartoteka rozrzucona”. Czy dałoby się bez któregokolwiek z tych utworów wyobrazić sobie polski teatr ostatnich dziesięcioleci? Pewnie tak, ale przyszłoby to z trudem. Tym bardziej że dramaty Różewicza nawet na chwilę nie trafiły do teatralnego ani literackiego czyśćca. Przeglądam sceniczne dzieje „Kartoteki” – od prapremiery w warszawskim Teatrze Dramatycznym w 1960 roku (reżyserowała Wanda Laskowska, główna role grał Józef Para) zagrano ją kilkadziesiąt razy. Bywały sezony, kiedy pojawiała się na kilku scenach niemal jednocześnie. Najdłuższa przerwa między kolejnymi wystawieniami wyniosła bodaj pięć lat. Inne dramaty autora „Ocalonego” nie były grane równie często, ale wpisały się na trwałe w pejzaż polskich scen. W dodatku są czytane przez kolejne pokolenia twórców. Pamiętam świetną „Grupę Laokoona” w gdańskim Teatrze Wybrzeże sprzed lat siedmiu, w niej znakomite role Doroty Kolak i Mirosława Baki. Jarosław Tumidajski przeczytał tekst z 1962 roku jako krytykę współczesnej nam popkulturalnej papki i fałszywie pojmowanej nowoczesności. Raz po raz dramatyczna twórczość Różewicza objawiała w teatrze swój profetyczny wymiar.

Pamiętam „Kartotekę” Michała Zadary z Teatru Współczesnego we Wrocławiu z dwójką Bohaterów – starym (Jan Peszek) i młodym (Szymon Czacki). Nie mogłem zgodzić się z tym, że reżyserskie koncepty zabiły w tym spektaklu literaturę, która dalibóg nie potrzebuje do dziś żadnych podpórek.

Nie policzyłem, ile „Kartotek” zdarzyło mi się do tej pory widzieć. Pamiętam za to chyba pierwszą, a niewątpliwie w prywatnym moim rankingu najważniejszą. Był rok 1989, Malarnia warszawskiego Teatru Studio. Reżyserowało – każdy po ćwiartce – czterech młodych artystów, kończących wówczas PWST: Zbigniew Brzoza, Maciej Cirin, Szczepan Szczykno, Jarosław Kilian. Brzoza i Kilian poszli potem w dyrektory, mają na koncie bardzo ważne inscenizacje. Co dzieje się dziś z Cirinem i Szczykną, nie wiem. Wtedy mieli te same szanse i wygrywali los na loterii. Bohaterem w tej „Kartotece” był bowiem Tadeusz Łomnicki. Na pewno nie było łatwo z nim pracować, ale efektem stała się kreacja niezwykła. Mam jeszcze przed oczami, jak Łomnicki unosi się na poduszkach w swoim wyrze Bohatera i patrzy na swoja dłoń, delikatnie poruszając palcami. „To jest moja ręka. Ruszam ręką. Moja ręka. Moje palce. Moja żywa ręka jest taka posłuszna. Robi wszystko, co pomyślę” – mówił miękkim, lekko zdziwionym tonem.

Różewicz splótł się z Łomnickim, który wbrew woli partii doprowadził do prapremiery „Do piachu”, oprócz „Kartoteki” najważniejszej jego sztuki. Splótł się z Jerzym Jarockim i splótł z Kazimierzem Kutzem. Właśnie Różewicz w ujęciu Kutza stał się mocnym doświadczeniem mojego pokolenia. Wielkie telewizyjne „Do piachu” z kreacjami Piotra Cyrwusa, Jerzego Treli i Jana Nowickiego, po latach gorzka „Kartoteka” ze Zbigniewem Zamachowskim oraz „Na czworakach” – w którym Ignacy Gogolewski rozliczał się także z samym sobą – w warszawskim Narodowym. Także prześmiewcze „Spaghetti i miecz” w Starym Teatrze w Krakowie. Dramatyczna poezja Różewicza nie bierze się z intelektualnych uniesień, ale z ziemi, konkretu, fizycznego bólu. Nic więc dziwnego, ze tak dobrze rozumiał ją autor „Paciorków jednego różańca”.

Napisano, ze wraz z odejściem Tadeusza Różewicza nieodwołalnie skończył się w polskiej kulturze wiek XX. Może i racja, jeżeli przywiązywać wagę do wyraźnych cezur. Mimo to jestem dziwnie spokojny. Mam graniczące z pewnością przeczucie, ze gdy chodzi o teatr Różewicza, jeszcze nic się nie kończy.