Marcin Wroński w ciągu niecałej dekady wyrósł na czołowego polskiego pisarza kryminalnego. Na czym polega jego pomysł na literaturę?

(Retro)kryminał

Kiedy w 1999 roku Marek Krajewski wydał swoją debiutancką powieść „Śmierć w Breslau”, rynek kryminału w Polsce znajdował się w głębokiej zapaści – kryminałów nie pisano i zasadniczo również nie czytano, wyjąwszy wznawianą od czasu do czasu klasykę. Krajewski nie miał więc właściwie konkurencji. Inna sprawa, że to, co przedstawił, stanowiło intrygującą i nietypową ofertę. „Śmierć w Breslau” okazała się bowiem nie tylko niezłym, erudycyjnym kryminałem, lecz także wędrówką w przeszłość niemal całkowicie wypartą ze społecznej świadomości – Polacy, otrząsnąwszy się z transformacyjnego szoku, zaczynali dopiero odkrywać, że „ziemie odzyskane” są w gruncie rzeczy „ziemiami pozyskanymi”. W każdym razie Krajewski zaproponował nowe otwarcie, i literacko, i historycznie, a przy okazji, wsparty przez swoje zamiłowanie do detali, w pojedynkę stworzył – nie zaś odtworzył – wizerunek Wrocławia/Breslau, wielkiej metropolii niemieckiego Śląska. A że uczynił to z pomocą nośnej kryminalnej konwencji, odniósł spektakularny sukces.

Można było się spodziewać, że za Krajewskim pójdą inni – ale wspomniana zapaść kryminału była naprawdę głęboka, zarówno potencjalni autorzy, jak i wydawcy potrzebowali czasu, by uwierzyć, że Eberhard Mock nie jest sezonową efemerydą. Problem w tym wszelako, że gdy już następcy Krajewskiego się pojawili, wyszło na to, że ich pomysły na kryminał retro sprowadzają się do topornego ożenku Agathy Christie i Dana Browna z przewodnikiem turystycznym oraz rejestrem zabytków. Wyglądałoby to naprawdę marnie, gdyby nie lublinianin Marcin Wroński. Wroński przejął od Krajewskiego jedynie formułę, ale swoje kryminały o przedwojennym lubelskim komisarzu Zygmuncie Maciejewskim zaprojektował w zasadzie od podstaw, jako źródło inspiracji mając początkowo raczej legendarny „Vabank” Juliusza Machulskiego. Czy się tego spodziewał, czy nie, owe książki okazały się najlepszym cyklem w najnowszej historii polskiej powieści kryminalnej, nie tylko tej spod znaku retro.

Autor

„Marcin Wroński urodził się w 1972 roku. W połowie lat 80. odkrył fantastykę i sam postanowił zostać pisarzem. Na szczęście jego ówczesne opowiadania SF ukazały się w nakładzie 3 egz. (tylko tyle dało się wystukać przez kalkę na maszynie do pisania)” – tak rozpoczyna się oficjalny biogram na stronie internetowej autora. W latach 90. Wroński związany był z lubelskim nurtem trzeciego obiegu, wydawał ziny, pisał dla kabaretu, wydał nawet mikropowieść „Obsesyjny motyw babiego lata” (1994). O swoim zaangażowaniu w kontrkulturę tak mówił w 2011 roku w wywiadzie dla „Lampy”: „W ogóle zawsze byłem mało społeczny i jakoś nigdy nie ciągnęło mnie na pierwszą linię walki z systemem. Pierwszy z moich samodzielnych zinów (...) miał nawet na pierwszej stronie stosowne motto: »Nie mam ochoty walczyć z komuną, nie mam ochoty z nikim walczyć, mam ochotę położyć się i w spokoju kontestować«. Wtedy wydawało mi się, że zdanko jest po prostu zabawne, a dziś obawiam się, że nieświadomie napisałem swój krótki manifest egzystencjalny”. W tym samym wywiadzie padają jeszcze ważne słowa o tym, jak się w branży pisarskiej przechodzi na zawodowstwo: „Gdy koniec końców odpowiedziałem sobie, że bardziej zależy mi na byciu pisarzem niż artystą, to musiał też przyjść logiczny wniosek: »Skoro tak, drogi kolego, to musisz zaakceptować system, który cię zatrudnia«. I to był mój drugi początek, znacznie bardziej satysfakcjonujący, bo i bardziej sprawiedliwy”. Ów drugi początek nastąpił w 2007 roku, gdy ukazała się pierwsza część serii o Maciejewskim, „Morderstwo pod cenzurą”.

Pomysł

„Nie jest to popularny pogląd, ale fenomen popularności kryminału retro, podgatunku bardzo historycznego i topograficznego, upatruję w zużyciu się, a zarazem wiszącej w powietrzu potrzebie kontynuacji tzw. literatury małych ojczyzn” – mówi Wroński w innej rozmowie. – „To nie jest tylko tak, że niemała grupa pisarzy pozazdrościła Markowi Krajewskiemu; moim zdaniem zdecydowali odbiorcy i ich chęć czytania o małej i wielkiej historii w niezobowiązującej formie”. Sama jednak chęć czytania o historii małych ojczyzn nie wystarczy – podobnie zresztą jak zastosowanie przez pisarza kryminalnego schematu narracyjnego. Pomysł Wrońskiego na serię o Maciejewskim twórczo rozwija się wraz z kolejnymi książkami, ale od zarania przyświeca mu parę kluczowych założeń. Po pierwsze, te powieści skrzętnie unikają czegoś, co można by określić mianem ilustracyjnego fetyszyzmu – autor skupia się na szczegółach historycznego tła, gdy jest to najzwyczajniej konieczne dla rozwoju fabuły. Po drugie, Wroński celowo prowokuje, wyszukując w materii historycznej takie konteksty, które burzą porządek utrwalony przez dziejową mitologię i polityczną poprawność – jak wtedy, gdy każe Maciejewskiemu badać sprawę polsko-żydowskiej organizacji przestępczej handlującej kobietami („Kino Venus”), i wtedy, gdy zapisuje go do hitlerowskiej policji w okupowanym Lublinie („A na imię jej będzie Aniela”), i wówczas, gdy stawia swojego komisarza w sytuacji bez wyjścia, zmuszając go do kolaboracji z komunistyczną bezpieką, by ocalić Lublin przed antysemickim pogromem. A także gdy odmalowuje wyidealizowaną przez zbiorową pamięć II RP jako państwo brutalnej przemocy, etnicznych napięć, politycznych i gospodarczych koterii oraz mafijnych układów.

Po trzecie, Wroński prowadzi z czytelnikiem subtelną grę, poruszając się między swojskością a egzotyką – „Tak to już jest, że historia potrafi zainteresować i wciągnąć niehistoryka tylko w dwóch przypadkach: gdy jest uderzająco podobna do współczesności albo gdy tak różna, że egzotyczna. (...) Proszę też zauważyć, że kryminały o komisarzu Maciejewskim tylko pozornie są historyczne. To przecież kryptopublicystyka! W »Morderstwie pod cenzurą« z 2007 roku mamy apodyktyczny, urzędowo narzucony patriotyzm, zupełnie jak w… roku 2007” – opowiada pisarz. Po czwarte, autor „Skrzydlatej trumny” tak manipuluje konwencją, by każda kolejna książka była nieco inna. „Cykle kryminalne mogą być różnorodne” – twierdzi. – „Dlatego w miarę możliwości staram się grać różnymi stylami i pokazywać Zygę Maciejewskiego w różnych czasach i okolicznościach”. Po piąte wreszcie, Wroński wciąż pozostaje wierny poetyce czarnego kryminału – ostatecznie Maciejewski to ponury lump z przetrąconym nosem, były bokser, człowiek zdeterminowany, by łapać przestępców na własnych zasadach, choć bynajmniej nie moralista, raczej cynik. Ale równocześnie, jako pisarz głęboko samoświadomy, autor „Haiti” wie, że tworzy literaturę stricte rozrywkową. Stąd jego książki są przepełnione gorzkim poczuciem humoru, ironicznym i sytuacyjnym, nawet (a zwłaszcza) wtedy, gdy w sumie nie ma się z czego śmiać. Bo śmiech, jak wiadomo, jest jedyną bronią słabych, rozczarowanych i bezsilnych.

Lublin

Parę lat temu spytałem Marcina Wrońskiego podczas wywiadu, czy Lublin lat 30. zeszłego stulecia rzeczywiście przypominał trochę Chicago czasów prohibicji. „Było to Chicago dużo mniejsze, takie na 120 tysięcy ludności. Jednakże na każdy tysiąc mieszkańców przypadała jedna legalna i ostrożnie szacując, dwie nielegalne prostytutki – było ich trzy razy więcej niż policjantów, co już, jak sądzę, daje obraz przewagi rozrywki nad praworządnością” – odparł. – „Prostytucja nie jest oczywiście biznesem działającym samoistnie, a więc dodajmy jeszcze półlegalne i całkiem nielegalne speluny, ulokowane głównie w okolicach więzienia, i sutenerów. W Lublinie nie było jednak – co odróżnia moje miasto od Chicago czy Warszawy – krwawych wojen alfonsów polskich z żydowskimi, ale nożowych rozrób, zwłaszcza na przedmieściach, nie brakowało”. Gdzieś między koszmarem a idyllą, między przerażeniem a nostalgią, między pamięcią a chęcią zapomnienia rodzi się świetna literatura, której bohaterem jest również miasto – miasto na nowo odkryte, w pewnym sensie obnażone. A kiedy ktoś się przed nami rozbiera, to przeważnie znaczy, że nie da się już wycofać bez konsekwencji. I Wroński się nie wycofuje – wedle deklaracji autora będą jeszcze co najmniej cztery powieści o Zygmuncie Maciejewskim.