Lord Baelish „Littlefinger” to jedna z bardziej charakterystycznych postaci w „Grze o tron”. O jego związkach z Machiavellim, międzykontynentalnych podróżach i wyobraźni George’a R.R. Martina rozmawiamy z grającym go Aidanem Gillenem

„Gra o tron” to serial, którego siłą nie są pojedyncze nazwiska, a cały zespół. Taka sytuacja jest dla pana komfortowa?

Podoba mi się ta struktura. Występowałem w podobnie skonstruowanych serialach już chyba cztery razy, niech policzę – „Prawo ulicy”, „Queer as folk”, „Gra o tron” i nowy irlandzki serial „Love/Hate”, który pokazywany jest od niedawna w brytyjskiej telewizji. Według mnie choćby epizod w świetnej produkcji to o wiele więcej niż główna rola w byle czym. Poza tym taka konstrukcja daje poczucie zespołowości. Miło jest nie musieć obcować ze strukturą, która wypycha na pierwszy plan tylko kilka nazwisk. Lubię to także jako widz: wiele postaci, wątków... Moim naturalnym środowiskiem jest teatr, gdzie pojęcie zespołu jest absolutnie podstawowe. Nigdy nie miałem potrzeby zwracania uwagi tylko na siebie, nie traktowałem aktorstwa jako środka do sławy czy zostania gwiazdą. Radzenie sobie z konsekwencjami takiego stanu rzeczy chyba by mnie przerosło... A kiedy jedziemy z ekipą „Gry...” na premierę, wszyscy mają mniej więcej tyle samo pracy, presja rozłożona jest po równo.

Wiem, że nie może pan zdradzić zbyt wiele, ale w czwartym sezonie pana bohater, lord Baelish, ma swoje pięć minut. Czego możemy się spodziewać?

Rzeczywiście nie wolno mi za dużo mówić... Pod koniec trzeciego sezonu Littlefinger wsiadł na statek i odpłynął z Królewskiej Przystani. Zanim to się stało, wygłosił mowę, w której padło słowo „chaos”. To ważne słowo w kontekście tej postaci. Kiedy trwa zawierucha i nic nie jest pewne, on czuje się jak ryba w wodzie. Chaos to jego domena. Dopiero pośród niego może pracować, jego umysł działa jak należy. Końcówka trzeciego sezonu, morderstwo Starków podczas Krwawych Godów... To takie mocne turbulencje, jakie lubi.

Musi pan rozumieć jego motywację, żeby dobrze grać? To bardzo nieoczywista postać...

Każdą postać, nawet najprostszą, trzeba zrozumieć, żeby ją zagrać. Ale zawsze staram się szukać w granych bohaterach czegoś nieoczywistego. Jeśli postać ma być wieloznaczna i zagadkowa, tak jak mój bohater, warto, żeby nawet aktor miał co do niej pewne wątpliwości. Pośród wielu sprawdzonych danych mam więc też różne swoje znaki zapytania. Czasami staram się dodać coś od siebie, zmylić trop. Zamiast czytać, co konkretnie dzieje się w kolejnej części, próbuję zrozumieć sposób myślenia George’a Martina. Przecież nie chodzi o odtworzenie faktów, a kreację.

Littlefinger przypomina mi trochę burmistrza Carcettiego z „Prawa ulicy”. To urodzony polityk.

Rzeczywiście jest trochę podobny do Carcettiego. Możliwe, że dyrektor castingu brał pod uwagę tamten mój występ, dając mi tę rolę. Littlefinger jest co prawda prawdziwym politykiem, ale politykowanie i rozmaite gry to jego żywioł. Jest realistą. W świecie „Gry o tron” piękno przeplata się z brutalnością, a bycie dobrym człowiekiem nie jest gwarancją sukcesu. On to wie. Ale też nie wydaje mi się, by serial uczył, że złe uczynki są gwarancją zwycięstwa. Czy pana bohater oparty jest na konkretnych historycznych wzorach? To postać zdecydowanie makiaweliczna. „Książę” Machiavellego na pewno znalazłby się na liście inspiracji. Tak jak Thomas Becket i Jago z „Otella”.

Często grywa pan podobnie ambiwalentne postaci, bohaterów strategów.

Kiedy pierwszy raz zaproponowano mi tego typu rolę, byłem zdziwiony. To było prawie osiemnaście lat temu, przy okazji filmu „Mojo”. Wcześniej grywałem niemal wyłącznie postaci naiwne, nieokrzesane, takie ofiary. A potem przyszła zmiana. Dobrze się odnajduję w takich rolach. Ale też istnieje ryzyko, że moje kolejne prace będą zbyt podobne, więc staram się tego unikać. Polityków już nie gram! Teraz czekam na komedię.

Jak łączy się pracę na planie serialu z innymi zadaniami aktorskimi?

„Gra o tron” to ogromne przedsięwzięcie, setki aktorów, plany w różnych krajach. Ekipa jest doskonale zorganizowana i działa według planu. Jeśli ufają ci wystarczająco, zgodzą się cię gdzieś wypuścić na jakiś tydzień. Ale zwykle inne zlecenia możemy podejmować dopiero po wypełnieniu swoich serialowych obowiązków.

„Gra...” dzieje się w wyobrażonym świecie, ale jest jednocześnie komentarzem do naszej rzeczywistości.

To zdecydowanie jedna ze składowych ogromnego sukcesu naszego serialu. Zawsze powtarzam, że choć jest to fantasy oparte na serii książek reprezentujących ten gatunek, to serial jest nie tylko głęboko zakorzeniony w ludzkim doświadczeniu, ale i w konkretnych wydarzeniach z naszej historii, jak na przykład wojna dwóch róż. Tematy serialu to zagadnienia najważniejsze dla ludzkości – miłość, śmierć, zdrada, zemsta, rodzina, władza. To dlatego ludzie potrafią tak łatwo odnaleźć się w tym świecie. Ale pomaga też świetna konstrukcja postaci, na ekranie jest tylu ciekawych, starannie skomponowanych bohaterów. Oczywiście nie jest możliwe przeniesienie wszystkich postaci z książki na ekran, ale ekipa robi co może, by przedstawić ich jak najwięcej. Mimo różnic między serialem a książką, pozostaje on wierny duchowi literackiego oryginału, co też jest ważne, bo wielu fanów serialu to też fani sagi.

Jak podoba się panu termin „sekspozycja”, powstały na potrzeby pisania o „Grze o tron”?

Naprawdę powstał na fali popularności serialu? To świetne określenie. Moja postać w serialu uczestniczyła w kilku pamiętnych scenach „sekspozycyjnych”, jak choćby w siódmym odcinku pierwszej serii... Między czternastą a siedemnastą minutą…

Część krytyków zarzuca serialowi zbytnią brutalność. Czy pan miał kiedykolwiek wrażenie, że twórcy poszli za daleko?

Myślę, że producenci są za mądrzy, by przekraczać granicę. Udaje im się na niej cały czas balansować i dlatego według wielu ludzi „Gra...” jest tak emocjonująca. Oczywiście nasi widzowie są różni, mają różną wrażliwość i nie sposób uniknąć sytuacji, w której ktoś czuje się urażony. Ale serial przedstawia świat pełen brutalności. Mną samym wstrząsnęły te same sceny, na które emocjonalnie reagowała publiczność, jak krwawe gody.

Praca aktora – zwłaszcza na planie takiego serialu jako „Gra o tron” – jest wyczerpująca. Myślał pan kiedyś o zmianie zawodu?

Moja kariera aktorska trwa dłużej, niż przypuszczałem, ale nie zawsze wiedziałem, że chcę być aktorem. Kiedyś chciałem zostać dżokejem. Byłem najmniejszym dzieciakiem w klasie. Rozważałem też karierę kaskadera albo leśnika. Moi nauczyciele przekonywali mnie, że sprawdziłbym się jako pracownik supermarketu, układając produkty na półkach i prowadząc wózek widłowy. Na szczęście moje życie ułożyło się trochę inaczej.

Gra o tron, sezon 4 | HBO | poniedziałek, godz. 22.00 | powtórka: środa, godz. 23.35